Noworoczny Bonus część 5

Witek nie zamierzał oszczędzać pieniędzy na Malwinie, więc naprawdę chciał wymyślić jakieś drogie i wytworne miejsce na kolację. Problem polegał na tym, że nie znał takiego. Nie chadzał do restauracji jak jego siostra, a nie mógł prosić Róży o radę, gdyż teoretycznie spędzał tego sylwestra właśnie z nią. To była część umowy z Corbinem. Witek wolał nie myśleć o tym, jaka będzie reakcja siostry na tę zamianę.
Tak czy inaczej, postanowił postawić na miejsce sprawdzone i dobrze przez niego znane czyli na Dziki Młyn. Restauracja ta kiedyś była straszną speluną, potem zaczęła wychodzić na ludzi, ale dopiero po udziale w programie Kuchenne Rewolucje nabrała klasy. Ale mimo to coś zostało z poprzedniego swojskiego wystroju, poza tym miało się tam poczucie kameralności. Witek jednak wybrał to miejsce nie ze względu działania na jego terenie wątpliwej sławy, jaką była Magda Gessler, a dlatego że znajdowało się trzy minuty drogi piechotą od szkoły, bo znał tamtejszy personel i wiedział że podają dobre jedzenie, oraz dlatego że było stamtąd blisko do Wola Parku, gdzie mieli rezerwację do kino. Oraz dlatego, że była to w ogóle jedyna restauracja jaką znał.

– Nie postarałeś się zbytnio – powiedziała Malwina zimno, siadając przy ich stoliku.

Kelnerka spojrzała na Witka ze współczuciem, po czym rozdała im kary dań, zapaliła świeczkę na stoliku i odeszła.

– Czemu tak sądzisz? – zapytał bez szczególnego zainteresowania, przeglądając menu.

– Byłam tu z Ditą parę miesięcy temu – odparła, również nie podnosząc wzroku znad karty dań. – Odniosłam wrażenie, że to osiedlowa knajpa, w której wasi podopieczni lubią bywać, bo podają tanie piwo.

Witek uśmiechnął się nieznacznie, bo w sumie nie dużo się pomyliła, ale kelnerka za barem musiała usłyszeć tę uwagę, bo posłała w stronę Malwiny piorunujące spojrzenie. Odkąd restauracja pojawiła się w telewizji, nikt nie śmiał nazywać jej „knajpą”.

– Liczyłem, że ujmie cię swoją skromnością i swojskim klimatem. – Witek podjął próbę bronienia swojej ulubionej, bo jedynej jaką znał, restauracji. – Poza tym, w moim odczuciu, tanie piwo to ogromna zaleta tego miejsca.

– Nie wątpię. – Ku jego zdziwieniu na jej twarzy zagościł nikły uśmiech. – Ale to takie nie wiadomo co… już nie pub, jeszcze nie restauracja. Poza tym wystrój trąci trochę PRL-em. – Podniosła wreszcie wzrok i skierowała go na kelnerkę przy kontuarze, której mina świadczyła o tym, że doskonale słyszy wszystkie te uwagi.

Malwina uśmiechnęła się do niej z ironiczną słodyczą. Kelnerka poprawiła bluzkę, wzięła notesik z blatu i z bojową miną ruszyła w stronę ich stolika.
Trzeba było przyznać, że nie dała się sprowokować Malwinie. Obsłużyła ich grzecznie i profesjonalnie, polecając oryginalne ruskie pierogi, na które Witek od razu się skusił. Malwina natomiast poprosiła o łososia ze szpinakiem.

– Tak naprawdę mi się podoba – powiedziała nagle zniżonym głosem, kiedy kelnerka odeszła. – Tylko dalej nie wiem, gdzie jest haczyk.

– Haczyk? – zdziwił się.

– Co ci strzeliło do głowy, żeby spędzać ze mną sylwestra? – Zmrużyła groźnie oczy, zupełnie jakby próbowała przewiercić go wzrokiem na wylot.

– To nie była nowa myśl. – Bardzo ostrożnie dobierał słowa. Nie chciał skłamać, ale powiedzenie prawdy wprost, nie wchodziło w rachubę. – Cały problem polegał na tym, że za każdym razem wylewałaś mi wiadro zimnej wody na głowę. Byliśmy daleko od siebie i nie mam tu na myśli tylko kilometrów. Ale odkąd twoje dzieciaki trafiły pod moją opiekę, kiedy pojawiłaś się w Warszawie, po prostu nie potrafiłem o tobie nie myśleć. Przedwczoraj przyszedł do mnie Malkolm z Amelią, powiedzieli, że mają jednak inne plany na sylwestra, a zostało im podwójne zaproszenie do kina. Do ostatniej chwili nie byłem pewien czy z niego skorzystać, mówiąc szczerze, to bałem się ciebie jak diabeł święconej wody. Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, ale potrafisz być czasami straszna.

– Punkty które zarobiłeś przy wyborze lokalu, właśnie straciłeś przy prawieniu komplementów – stwierdziła swobodnie, akurat w chwili gdy kelnerka przyniosła ich zamówienie.

Dziewczyna spojrzała na Witka z zatroskaną miną. Miała szczęście pojawiać się wtedy, gdy Malwina wygłaszała nieprzyjemne uwagi pod jego adresem. Sam Witek natomiast był dobrej myśli. Stałą cechą tej kobiety była szczerość i skłonność do narzekań, ale nie najważniejsze było co mówiła, a jak. Sądząc po jej wyrazie twarzy, nie była tak niezadowolona, jak należałoby wnioskować z jej słów. Droczyła się zwyczajnie, a to, że przyznał, że czasem jej się boi, faktycznie poczytała sobie jako komplement. Lubiła panować nad sytuacją, odpowiadało jej, kiedy ludzie mieli przed nią respekt i obawiali się tego, co powie czy zrobi.

– Zamierzam miło spędzić ten wieczór pomimo, że zostałam w niego perfidnie wrobiona – oświadczyła, zabierając się za swoją rybę. – Ale chcę także postawić sprawę jasno. Nie rób sobie żadnych nadziei, ani trochę to nie zmienia mojego stanowiska.

– To mnie właśnie w tym wszystkim najbardziej zastanawia. – Nagle poczuł się strasznie zirytowany. Przecież wiedział, że tak będzie, niczego innego się nie spodziewał, naprawdę. A jednak ta uwaga go zabolała. – Czemu jesteś taka uparta? Co ci właściwie szkodzi, naprawdę jestem dla ciebie tak odrażającą jednostką?

Wiedział, że nie jest i kiedy wzdrygnęła się na to stwierdzenie, jeszcze bardziej utwierdził się w przekonaniu, że to nie tak, że on jej się nie podoba. Zdaje się że wręcz przeciwnie i to dlatego Malwina postanowiła piętrzyć przed nim wszelkie przeszkody.

– Co sobie wmawiasz? – Powoli odłożył widelec, ręka mu nieznacznie drżała, bo oto właśnie zadawał pytania, które przez te wszystkie lata chciał zadać. – Że nie możesz się zająć sobą, bo masz dzieci, które są już notabene dorosłe i samodzielne? Czy może postanowiłaś być wierną wdową, która do końca swojego życia będzie opłakiwać męża? Sypiesz sobie głowę popiołem i pokutujesz za to, co go spotkało? Dalej chcesz się zasłaniać tą idiotyczną klątwą?

Twarz Malwiny była jak z kamienia. Jej czarne oczy świdrowały go i był pewien, że gdyby spojrzenie zabijało, padłby trupem na miejscu. Wyglądała teraz jednocześnie pięknie i strasznie, czuł od niej nikły przepływ energii, coś się w niej tam w środku nieźle kotłowało.

Bez słowa sięgnęła do swojej torebki, wyciągnęła z niej portfel i rzuciła na stół trzydzieści złotych. Zaraz potem wstała, porwała z wieszaka swój płaszcz i opuściła lokal energicznym krokiem.

Witek zamknął oczy i policzył powoli do dziesięciu. To takie bardzo w jej stylu. Uciekanie przed odpowiedziami. Uciekanie przed nim.

Kiedy na powrót otworzył powieki zobaczył stojąca przy stoliku kelnerkę z wyrazem współczucia odmalowanym na ładnej buzi.

– Przykro mi panie Witku – westchnęła z żalem, ale on uśmiechnął się do niej serdecznie.

Zabrał ze stołu pieniądze Malwiny, zamieniając je na banknot stuzłotowy.

– Reszty nie trzeba – powiedział, świadomy tego, że ich zamówienie nie przekroczyło nawet pięćdziesięciu złotych, po czym wstał i wyszedł za Malwiną.

* * *

Szczerze mówiąc, tak byłam nastawiona na jakieś okropne lub średnio okropne rzeczy, że kiedy zobaczyłam Adriana, błogo śpiącego na kanapie w salonie, zwyczajnie zdębiałam. To dlatego musiałam martwić się i wchodzić przez okno? Bo on spał, zalany do tego stopnia, że nie słyszał jak się dobijamy?

Klecha przezornie się nad nim nachylił, jakby sprawdzał czy na pewno żyje, ale ja słyszałam jego oddech. I czułam także smród whisky, której resztka poniewierała się w butelce przy łóżku. Wzięłam ją w dwa palce i obejrzałam etykietę. Czarny Johnny Walker. Jedyny trunek, który mu tak naprawdę smakował i nie był przez niego traktowany jak zwykły otumaniacz. Albo coś świętował, albo naprawdę mu wódka w końcu zbrzydła.

– Mam ochotę mu wylać na głupi łeb wiadro lodowatej wody – oświadczyłam mściwie.

– Nie krępuj się – przyzwolił mi Klecha łaskawie i szturchnął Adriana w ramię dość brutalnie. – Ale nie jestem pewien czy to zadziała. Jest kompletnie nieprzytomny.

Rozejrzałam się po mieszkaniu, które osiągnęło szczyt zaniedbania. Gruba warstwa piachu chrzęściła mi pod butami, kurz sprawił, że czarne meble wydawały się być szare, wszędzie walały się butelki po różnych trunkach, kilka opakowań po fast foodach, trochę ubrań, a na pufie niedaleko kanapy zgromadził całkiem pokaźną aptekę, składającą się głównie ze środków nasennych. Nic dziwnego że teraz nie można go było obudzić. Modliłam się tylko, żeby niczego nie przedawkował.

– Może powinniśmy jednak zadzwonić po lekarza – powiedziałam, w napięciu przeglądając leki.

– Ma końskie zdrowie – odpowiedział mi Klecha, ale mimo to przyłożył mu dłoń do czoła, a drugą wykonał jakiś dziwny gest. Nie wyglądało to na skomplikowane zaklęcie, ale nie znałam się na czarach uzdrawiających. Wierzyłam jednak, że Klecha wie co mówi. – Nic mu nie będzie. To jak, budzimy go?

– Nie. – Zdjęłam z siebie kurtkę i rzuciłam byle gdzie. Temu miejscu to i tak to już nie zrobi żadnej różnicy. – Najpierw zrobimy zakupy i ugotujemy mu coś normalnego do jedzenia. Potem zamierzam doprowadzić to miejsce do porządku. Na końcu jego.

– Wpadłaś w rewolucyjny nastrój? – Księdza ewidentnie bawiła moja postawa.

– O, nawet nie wiesz jak bardzo – stwierdziłam bojowo i podwinęłam rękawy. Potrzebowałam się na czymś wyżyć.

Klecha zobowiązał się pójść po zakupy sam i nie chciał przyjąć ode mnie pieniędzy. Ograniczyłam się więc do spisania listy produktów, które będą potrzebne do przyrządzenia Jedynej Jadalnej Rzeczy Jaką Potrafiłam Zrobić. Naleśników. Dodatkowo dopisałam takie produkty jak chleb, wędlina, czy warzywa i owoce. No i dżem. Do naleśników oczywiście.

Po jego wyjściu od razu wzięłam szturmem kuchnię. Stwierdziłam jednak, że uchylanie okna, nawet w taką pogodę, nie było aż tak złym pomysłem, bo w mieszkaniu panował okropny zaduch.
Obejrzałam krytycznie stertę brudnych naczyń w zlewie i zapleśniałe resztki w garnkach na kuchni. Mój Boże, czemu właściwie chciałam to robić? Przecież nienawidzę sprzątać!

Bo się bałam. Nie chciałam go budzić, bo bałam się rozmowy, jaką miałabym z nim przeprowadzić. Dużo łatwiej było posprzątać ten chlew i się czymś na chwilę zająć niż znowu stanąć z nim twarzą w twarz. Byłam takim okropnym, małym tchórzem. Ale nie byłam pewna czy potrafiłabym znieść to jeszcze raz. Jeśli znów powiedziałby mi „nie bo nie” chyba bym go zabiła. Albo siebie. Albo wszystko jedno.

Złapałam za pierwszą lepszą butelkę, która miała jeszcze jakąś zawartość i wzięłam porządnego łyka. Wiśniówka? Słodyczy mu się zachciało?
Z premedytacją wylałam resztę do zlewu.
Następna. Czysta. Nie moja bajka. Do zlewu.
Następna. Znowu czysta i to Wyborowa. Prawie pełna. Chyba musiał przeoczyć. Do zlewu.
Dalej. Kilka browarów, jakiś lżejszy wieczór sobie urządził. Zlew.
Seria pustych butelek. W jednej szafce znalazłam wielkie worki na zwłoki. No prawie jak te na zwłoki. Jednym porządnym zamachem umieściłam wszystkie butelki w worku. Wpadły tam z głośnym brzękiem, ale przestałam się przejmować hałasami i tym, że bałam się pobudki Adriana. Ogarnął mnie jakiś amok, obleciałam całe mieszkanie nastawiona na likwidację butelek. Te, które miały jeszcze jakąś zawartość, bezlitośnie unieszkodliwiałam w zlewie. W napadzie porządkowej furii wywaliłam też wszystkie lekarstwa, jakie wpadły mi do ręki. A wpadło ich dużo.
Włączyłam sobie radio i przy akompaniamencie rockowych brzmień, latałam po mieszkaniu jak opętana sprzątaczka. Nie wiem co mnie podkusiło na rozmrażanie lodówki, w której znalazłam stary pasztet, zapieczętowany paprykarz, kilka piw i górę lodu, który właśnie miał zamiar z niej wyjść. Wyrzuciłam pasztet, wylałam piwo, paprykarzowi dałam spokój i zostawiłam zarówno lodówkę jak i zamrażalnik otwarte na oścież. Znalazłam kilka szmat, cześć z nich rzuciłam na podłogę przy lodówce, resztę zachowałam sobie do mycia blatów, podłogi i ścierania kurzy. Wreszcie podwinęłam rękawy wyżej i zabrałam się za zmywanie, co było drogą przez mękę. Tych naczyń w ogóle nie ubywało. Wręcz przeciwnie, gdzie się nie obejrzałam, natykałam się na nowe, było ich coraz więcej, ukrytych w rozmaitych zakamarkach i miałam wrażenie, że już nawet Syzyf się ze mnie śmieje.

Z radia popłynęły dźwięki hitu ostatnich kilku miesięcy, a ja mechanicznie szorowałam otłuszczoną patelnię.

On a bridge across the Severn on a saturday night
Susie meets the man of her dreams. .
.

Jak to się w ogóle stało, że u niego sprzątam? Musiałam do reszty upaść na głowę. A przyrzekałam sobie, że nigdy nie będę robić wokół żadnego chłopa! Żadnego sprzątania za niego, gotowania mu, ani robienia mu prania!

Ach! Pranie!

He says that he got in trouble
and if she doesn’t mind
he doesn’t want the company. .
.

Weszłam do łazienki, zgarniając po drodze łachy, które walały się po podłodze. Bez ceregieli wrzuciłam wszystko do pralki, nie rozdrabniając się na kolory. Jak ufarbują to trudno. Proszku nasypałam na oko. Cóż mnie obchodziły takie bzdurne szczegóły?

But there’s something in the air
They share a look in silence
and everything is understood .
.

Nie powinnam tego robić. Ani w ogóle tu przychodzić. Nie zasłużył na to. Najpewniej także tego nie chciał. I nie doceni tego, gdy się obudzi. Dlaczego to mnie ma zależeć?

Susie grabs her man
and puts a grip on his hand
as the rain puts a tear in his eye. .
.

Proszę, tak dobrze wiem, czego nie powinnam. A jednak tu jestem i szoruję jego pieprzony blat. Robię mu cholerne pranie. Zmywam. Martwię się o niego. Ku chwale ojczyzny, ty beznadziejnie naiwna dziewczyno.
Dlaczego nie potrafię sobie odpuścić?

She says don’t let go
Never give up,
it’s such a wonderful life .
.

Przerwałam metodyczne szorowanie i obcięłam wzrokiem radioodbiornik. Zdaje się, że stanie się dziś moją pierwszą ofiarą.

– Pieprzysz facet – warknęłam na wykonawcę piosenki, ale on uparcie powtarzał swoje.

Don’t let go
Never give up,
it’s such a wonderful life .
.

Poważnie się zastanowiłam czy mówienie do radia i uważanie, że ono perfidnie się z ciebie naigrawa jest już objawem choroby psychicznej.

Driving through the city to the Temple Station,
Cries into the leather seat
And Susie knows the baby was a family man,
But the world has got him down on his knees .
.

Póki co, to mnie rzuciło na kolana i to ja byłam bliska płaczu. Usiadłam u stóp kuchennej szafki nagle okropnie zmęczona, nie tylko sprzątaniem. Marzyłam o odrobinie spokoju. O przeklętym poczuciu równowagi, bezpieczeństwa, stabilności. To oznaczało, że było ze mną naprawdę źle. Zawsze myślałam, że nie jestem taką osobą. Że mnie to nie spotka, że gwiżdżę na to i że umiem sobie sama świetnie radzić. Że nie potrzebny mi żaden przeklęty samiec, żeby czuć się potrzebną i dowartościowaną.

So she throws him at the wall
and kisses burn like fire,
And suddenly he starts to believe
He takes her in his arms and he doesn’t know why,
But it thinks that he begins to see .
.

Dobry Boże, kiedy on zdążył zrobić mi takie pranie mózgu? Potrzebuję lekarza, dobrego psychiatry.
Egzorcysty!

– Co ty tu do cholery robisz dziewczynko? – Rozległo się od strony przedpokoju.

Podniosłam wzrok w tamtym kierunku, a moja szczęka znalazła się gdzieś w okolicy podłogi. Do której wcale nie miała tak daleko, biorąc pod uwagę fakt, że na niej klęczałam.
W progu, między kuchnią a przedpokojem, stał Adrian. Wyglądał jak kupa gówna w pomiętym ubraniu, z tygodniowym zarostem, potargany i o oczach czerwonych jak u królika. A dla mnie to nadal był najwspanialszy widok na świecie.
Tak, stanowczo egzorcysta, na psychiatrę jest już za późno.

Don’t let go
Never give up,
it’s such a wonderful life* .
.

– Sprzątam – odpowiedziałam po prostu, co było nie lada wyczynem. Dawno nie miałam tak sucho w gardle.

– Naprawdę nie wypiłem aż tyle, żeby mieć delirium – powiedział powoli, chwytając się za nasadę nosa. – Ale udziel mi proszę, bardziej rozbudowanych informacji, żeby mnie przekonać, że nie jesteś halucynacją.

No proszę, wyglądamy jak menel, a dalej tryskamy elokwencją.

– Mogę cię strzelić w pysk na dowód, że jestem jak najbardziej materialna. – Wstałam z podłogi rozglądając się za mokrą ścierą, na wypadek gdyby się zgodził na strzelanie w pysk.

– Nie trzeba, halucynacja byłaby dla mnie milsza – mruknął, rozcierając teraz skronie. Ciekawe skąd ta pewność. – Jak tu weszłaś?

Bez słowa wskazałam na okno. Zmarszczył brwi i przyjrzał się najpierw powyginanej kracie, a potem przeniósł nieodgadnione spojrzenie na mnie.

– Poważnie? – Nie wierzył mi.

Wzruszyłam ramionami. Chyba właśnie wychodziłam na desperatkę, ale było mi już wszystko jedno.

– Ponawiam pytanie: Co. Tu. Robisz? – Tym razem to już zabrzmiało bardzo stanowczo.

– Ponawiam odpowiedź: Sprzątam. – Podniosłam rękawicę. – I uprzedzam kolejne pytanie: Bo jest chlew. I jeszcze trochę, a zginąłbyś marnie w tym brudzie. Uprzedzam też następne pytania: Nie koniecznie przyszłam tu z zamiarem włamania się, ale, do cholery, nie dawałeś żadnych znaków życia i…

Urwałam gwałtownie, bo żadna wersja dalszego ciągu nie chciała przejść mi przez gardło. Jednak jeszcze nie było mi tak do końca wszystko jedno. I tak już wyszłam na zdesperowaną natrętkę, nie chciałam się pogrążać.

– I? – ponaglił, widząc, że nie kwapię się kontynuować.

– I… najwyższa pora, żebyś poszedł do łazienki i doprowadził się do porządku. – Zarządziłam stanowczo. – Nie zwykłam dyskutować z menelami.

Przez chwilę wyglądał, jakby chciał mi coś na to oświadczenie odpowiedzieć i to coś niekoniecznie miłego, ale zaniechał. Mierząc mnie podejrzliwym wzrokiem, powoli się odwrócił i udał w stronę łazienki.
Wypuściłam gwałtownie powietrze z płuc. Udało się. Oddaliłam godzinę zero jeszcze o kilka chwil.

– Hej, dziewczynko. – Nagle znów pojawił się w kuchennych drzwiach, a ja o mało nie podskoczyłam. – Ładna fryzura.

Po tym stwierdzeniu, na dobre udał się do łazienki, a ja zastanawiałam się, o co mu do cholery chodzi. Przecież uczesałam się jak zwykle. Zajęło mi chwilę nim zrozumiałam, że nie spotkaliśmy się po tym, jak Amelia mnie obcięła. Ostatni raz widział mnie przed wyjazdem, kiedy miałam jeszcze długie włosy.

Chwileczkę, czy to był komplement…?

betowała: wiedźma z bagna

.

.

* Tekst piosenki  Hurts – Wonderful Life:

.

Na moście nad Severn w sobotnią noc

Susie spotyka mężczyznę swoich marzeń.

Mówi jej, że wpadł w tarapaty

i jeśli nie ma nic przeciwko,

nie chce towarzystwa.

Ale coś wisi w powietrzu,

wymieniają spojrzenia w ciszy

i wszystko jest zrozumiałe.

Susie chwyta swojego mężczyznę

i mocno trzyma jego rękę

podczas, gdy deszcz wciska łzę w jego oko.


Ona mówi: Nie odpuszczaj

Nigdy się nie poddawaj,

to takie wspaniałe życie.

Nie odpuszczaj

Nigdy się nie poddawaj,

to takie wspaniałe życie


Jadąc przez miasto do Temple Station

Płacze w skórzane siedzenie

I Susie wie, że on był żonaty,

Ale świat rzucił go na kolana.


Więc popycha go na ścianę,

a pocałunki palą jak ogień,

I nagle on zaczyna wierzyć

Bierze ją w ramiona i nie wie dlaczego,

Ale wydaje się, że zaczyna to widzieć


Ona mówi: Nie odpuszczaj

Nigdy się nie poddawaj,

to takie wspaniałe życie