Rozdział 6

Adrian obudził się z koszmarnym bólem głowy i mdłościami. Oprócz rzeczonej głowy, bulgotania w żołądku i wielkiej guli w gardle, nie czuł kompletnie nic. Trudno mu było zlokalizować własne kończyny, o poruszaniu nimi nie mówiąc. Ze swoim położeniem też miał pewien problem. Kiedy otworzył oczy, świat tak zawirował, że trudno mu było odróżnić sufit od podłogi. Nie mógł sobie przypomnieć, czemu budzi się w tak opłakania godnym stanie, gdzie pił ostatnio i gdzie, w związku z tym, trafił. To właśnie było jedno z tych najgorszych przebudzeń, kiedy czuł się kompletnie zdezorientowany i bezbronny, nie mogąc się określić w czasie i przestrzeni… ani w stanie, w jakim był. Coś mu ewidentnie zaszkodziło, ale nie pamiętając co brał do ust, nie miał pojęcia na ile powinien obawiać się o własne zdrowie lub życie.

– Obudziłeś się? – zapytał dobrze znany głos, który powitał niczym zbawienne pieśni anielskie. – Słyszysz mnie?

– Będę rzygał – oświadczył krótko w odpowiedzi i zdobył się na tytaniczny wysiłek, siadając na swoim posłaniu.

Świat zawirował raz jeszcze, ale nie opadł z powrotem na wygodne poduszki. Jeśli miał zwracać zawartość żołądka – wolał siedzieć. Nie ma bardziej żałosnej śmierci, niż udławienie się własnymi wymiocinami.

Jak na zawołanie, pod jego brodą pojawiła się średnich rozmiarów plastikowa miska. Z ulgą przestał się powstrzymywać i zwymiotował, obejmując naczynie dłońmi. Okropny ból obudził się gdzieś w okolicy jego żeber. Miotanie wiktem nigdy nie było szczególnie przyjemne, ale ta bolesność była przesadna, jak na taką prozaiczną czynność. Jęknął żałośnie, miał ochotę zwinąć się i umrzeć. Tu i teraz.

– Miałeś połamane żebra – odezwał się znowu Klecha, podając mu kawałek papieru toaletowego, żeby wytarł twarz. – Poskładałem je kiedy spałeś, ale może jeszcze trochę boleć przy gwałtownych ruchach.

„Trochę”??? „Trochę” – to trochę mało powiedziane.

Adrian powoli odstawił brudną miskę na podłogę, odebrał od księdza papier i rozejrzał się po pomieszczeniu przytomniej. Po zrzuceniu palącego ciężaru z żołądka, poczuł się znacznie lepiej. Znajdował się w niedużym, schludnym pokój z dwoma łóżkami, gdzie jedno zajmował on, a drugie jego miecz. To go w dużej mierze uspokoiło. Miejsce wyglądało przyjaźnie, a pod ręką miał przyjaciela i swoją broń. Tylko jednej rzeczy brakowało mu do szczęścia.

– Muszę się napić – wychrypiał słabo. Na ostrego kaca najlepszy jest klin.

– Musisz się przede wszystkim umyć i przebrać – oświadczył Klecha stanowczo. – Potem możesz dostać co najwyżej herbaty.

Po tych słowach rzucił w niego czystymi ubraniami. Były wyprasowane i pachnące, co samo w sobie stanowiło dla Adriana obcy element, nie mówiąc już o ich kroju czy deseniu.

– Co to, kurwa, jest? – spytał, oglądając krytycznie paskudną, pasiastą koszulę. On w życiu by czegoś takiego na siebie nie włożył. – I gdzie my w ogóle jesteśmy?

– Pani Wegner i jej córki były tak dobre, że użyczyły ci jednego z pokoi w pensjonacie, żebyś doszedł do siebie. Dostałeś też czyste ubranie, bo twoje prezentuje sobą obraz nędzy i rozpaczy. Przypuszczam, że te rzeczy należały do męża którejś z nich.

Adrian bez słowa obejrzał koszulkę, którą miał na sobie, jeszcze trochę wilgotną od wody i smoczej krwi. I całkiem nieźle cuchnącą tym ostatnim.

Powoli, wciąż z lekkimi zawrotami głowy, ześlizgnął się z łóżka. Po wyjaśnieniach Klechy pamięć zaczęła mu się rozjaśniać i wreszcie przypomniał sobie, jaki ciąg wydarzeń doprowadził go to tego miejsca. Przyjrzał się teraz księdzu. On też miał dziś ciężki dzień. Stracił mnóstwo energii i sam był nieźle poobijany, ale mimo to wycisnął z siebie coś jeszcze, żeby go uzdrowić. Teraz wyglądał jak cień samego siebie, blady i wymęczony. Cholerny kaznodzieja nie pozwoli mu zginąć, choćby sam miał przy tym paść trupem. Z jednej strony irytowała go ta święta niańka, wtykająca nos w nieswoje sprawy, z drugiej – budująca była jego obecność. Adrian mógł policzyć na palcach jednej ręki osoby, którym mógł zaufać na tyle, żeby tracić przy nich przytomność. Klecha znajdował się na pierwszym miejscu tej zaszczytnej listy.

Schludny pokoik posiadał także równie schludną łazienkę, z której Adrian skorzystał. Po gorącym prysznicu i założeniu czystych, choć niezbyt gustownych, ciuchów, poczuł się o wiele lepiej. Ale wciąż męczył go niesmak w ustach i kłujący ból w okolicach żeber. Marzył o zimnym piwie dla kurażu i odrobinie świętego spokoju.

– Tylko się nie denerwuj, ale muszę cię o coś spytać – powiedział Klecha, kiedy Adrian wyszedł z łazienki i szykował się do opuszczenia pokoju, zabierając swój miecz z łóżka.

– Jestem szalenie spokojny, – westchnął w odpowiedzi i obrzucił przyjaciele podejrzliwym wzrokiem – zwłaszcza kiedy zaczynasz konwersację od: „tylko się nie denerwuj”.

– To nic takiego, – ksiądz uciekł wzrokiem gdzieś w bok, co Adrian zinterpretował jako objaw mijania się z prawdą przez duchownego. – a przynajmniej mam taką nadzieję. Ale córka jednej z tych kobiet, Judyta… Przyznaję, to był moment mojej nieuwagi, ale naprawdę nie sądziłem, że jej niewiedza jest aż tak duża…

– Do rzeczy – warknął Adrian, przeczuwając, że to, co za chwilę usłyszy, nie spodoba mu się.

– Kiedy spałeś, ta dziewczyna wzięła do ręki Jantara – wyrzucił z siebie szybko.

– Co? – Adrian zmierzył przyjaciela złym wzrokiem.

– Mówię, że dobyła twojego miecza… ale, naprawdę, nic się nie stało. Wiem, że i tak nie powinienem był do tego dopuścić, ale miecz się przed nią nie bronił. Mało tego, zareagował na nią jak na ciebie, widziałem na klindze runiczny zapis jego imienia, kiedy trzymała go w ręku.

– Przedstawił się – mruknął szermierz, teraz krytycznie przyglądając się mieczowi. – Wyczuł mnie i uznał ją. Miała cholernie dużo szczęścia… Już drugi raz dzisiaj, bo gdyby nie to, leżałaby martwa. Co nie zmienia faktu, że jesteś pieprzonym…

– Zważaj na słowa. – Klecha szybko porzucił postawę defensywną. Możne i czuł się winny, ale nie oznaczało to, że pozwoli się obrażać.

– …ignorantem. – dokończył i tak, choć zupełnie inaczej niż zamierzał w pierwszej chwili.

Już bez słowa, wściekły jak osa, założył pokrowiec z mieczem na plecy i ruszył do wyjścia. Klecha wiedział, że jest bardziej wzburzony niż to okazuje, ale z drugiej strony, nie czułby się dobrze tając przed nim fakt, że dziewczyna miała w ręku Jantara. Adrian był bardzo czuły na tym punkcie i Klecha zaniechał dalszego drażnienia go. Chciał jeszcze spytać – jak to możliwe, że miecz zaakceptował obcą osobę, ale Adrian był już dziś dostatecznie wymęczony. Zapyta go przy innej okazji…

Dogonił go na schodach, niemal wpadając mu na plecy. Było już późno, a na korytarzu panował mrok, i ksiądz z opóźnieniem zarejestrował fakt, że Adrian nagle zatrzymał się na półpiętrze. Chciał spytać co się stało, ale szermierz zatkał mu usta, pchnął w głębszy cień, gdzie nie docierało światło, zapalone w korytarzu na parterze i wskazał na coś ręką.

Klecha spojrzał w dół, gdzie nakazał mu przyjaciel i zobaczył osobliwą scenę. Z jednego z pokoi nieśmiało wychylała głowę dziewczyna; ta sama, której dziś uratowali życie – Judyta Litner. Jej czujny wzrok był skupiony na uchylonych drzwiach od kuchni, skąd dochodziły stłumione dźwięki rozmowy. Należało wnioskować, że tam spodziewa się kogoś lub też coś ujrzeć, zatem kompletnie nie zwróciła uwagi na schody, gdzie obaj kryli się w mrokach półpiętra. Panna Litner odczekała jeszcze chwilę nasłuchując, po czym przystąpiła do zakradania się do drzwi wyjściowych, stąpając tak, aby żadna ze starych desek podłogowych nie zaskrzypiała pod jej stopami. Niespodziewanie, kiedy mijała komodę w przedpokoju, z ustawionej na niej ozdobnej misy, wychyliło się coś czarnego i wydało z siebie płaczliwe miauknięcie, na co dziewczyna wzdrygnęła się i o mało nie krzyknęła. Samej sobie dyscyplinarnie zatkała usta i nie kryjąc wściekłości, zmierzyła strasznym wzrokiem czarnego kociaka, który właśnie niezgrabnie gramolił się z fikuśnego naczynia. Bez ceregieli złapała go za kark, po czym wpakowała do plecaka, który miała przewieszony przez ramię. Kotek miauczał i prychał, niezadowolony z takiego traktowania, ale materiał plecaka tłumił jego skargi. Spacyfikowawszy zwierzątko, dziewczyna ostrożnie chwyciła za klamkę od drzwi, pomału przekręciła zamek, aby narobić jak najmniej hałasu i wreszcie, na paluszkach, opuściła kamienicę.

– Czy tylko mnie wyglądało to na ucieczkę z domu? – odezwał się wreszcie Adrian, dając tym samym znak księdzu, że już może się odzywać.

– Nie powinna nigdzie chodzić sama – zauważył Klecha poważnie. – Rudi kazał nam ich pilnować…

– Pierwsze słyszę – obruszył się Adrian.

– Gdybyś był przytomny, pewnie usłyszałbyś więcej. Przykazał nam zostać tu do rana i pilnować – choć w sumie nie sądził, żeby napastnik tu wrócił. Dostał chłopaka, na tym mu zależało i nie ma tu czego szukać. Ale wiesz jaki jest Rudi, lubi mieć nad wszystkim kontrolę, nie podoba mu się, że Medvene się w to wtrącili. Poza tym ona niedawno dostała znamię żywiołaków…

– Dobrze, już się nie wysilaj, łapię aluzję. – Szermierz westchnął ciężko i zaczął schodzić po schodach. – Idź, podziękuj gospodyni za gościnę w moim imieniu.

– A ty?

– A ja pobawię się w niańkę. Swoją drogą, ta dziewucha ma chyba na drugie imię Kłopoty. – To stwierdziwszy, Adrian ruszył do drzwi, ale jeszcze, nim wyszedł, odwrócił się w stronę księdza. – Na razie nic nie mów jej matce, że wyszła. Ta kobieta ma dość nerwów na dziś. Przywlokę tu smarkulę za uszy, nim się zorientuje, że jej nie ma.

Klecha tylko skinął głową na znak zgody i poczekał, aż przyjaciel wyjdzie. Dopiero wtedy skierował się w stronę kuchni.

* * *

Adrian stał chwilę pod fontanną Neptuna i podziwiał solidną iluzję posągu, jaką postawili sprzątacze oraz to, jak sprawnie i szybko poskładali w jedną całość zdezelowany deptak. Jednoczenie starał się wyczuć drgania aur znajdujących się w pobliżu. Wyczuwał te, które znajdowały się najbliżej i które były najsilniejsze, czyli wciąż docierało do niego echo mocy z domu starej Wegnerowej. Duże skupisko ludzi o sporym potencjale magicznym. Chwilę mu zajęło wykluczenie ich ze swoich poszukiwań. Gdy tylko to zrobił, z wielką mocą uderzyła w niego obecność dwóch niezwykle potężnych aur. Oddalały się od niego niezbyt szybko, ale gdy tylko sięgnął do nich swoim zmysłem, natychmiast zgasły. Jakby wyczuły go i spłoszone rozwiały się. Wiedział, że to niemożliwe – ani żeby ktoś poczuł jak namierza, ani żeby w jednej chwili się wyłączył. Nawet jeśli ktoś o tak silnej aurze się teleportował, to pozostawiał po sobie echo, które nie gasło gwałtownie, a stopniowo. Jednak po tych dwóch skupiskach mocy nie pozostało nic.

Zaintrygowany ruszył w tamtym kierunku, na chwilę zapominając, że przecież wyszedł szukać córki Litnerowej. Zastanawiał się, czy mógł się pomylić, w końcu jego dar był bardzo kapryśny. Żeby go efektywnie używać musiał się wyciszyć i bardzo skupić, tymczasem był zmęczony, obolały i niezdolny do precyzyjnego koncentrowanie uwagi. Poza tym wyczuwał tylko naprawdę silne aury, słabsze – będące w towarzystwie silniejszej – były przez niego ignorowane. Kiedy znajdował się w dużym skupisku osób obdarzonych Mocą, w ogóle się gubił i nie potrafił stwierdzić, który sygnał do kogo należy. Musiałby dotknąć wtedy danej osoby, żeby móc oszacować jej siły. Tak czy inaczej, jego osobliwa intuicja nie była wykształcona na potrzeby identyfikowania ludzkich aur. To był tylko miły dodatek, tak naprawdę jego dar był nakierowany na przedmioty. Na magiczne metale i kamienie. Dzięki niemu mógł każdy minerał przejrzeć na wylot i precyzyjnie oszacować, do czego będzie się najlepiej nadawał. Rzeczy martwe, w przeciwieństwie do ludzi czy zwierząt, miały stałą aurę, na jednym poziomie natężenia. Pomimo różnych właściwości surowców, różnego zakresu ich oddziaływań, ich aury były bardzo podobne i mieściły się w jednej, dość wysokiej, skali odczuwalności. Ich natężenie nie wahało się w zależności od zmęczenia, nastroju czy stanu zdrowia. Przedmioty, w odróżnieniu od ludzi czy zwierząt, pozostawały niewzruszone na te czynniki. Nawet kiedy się zniszczyło daną rzecz, pozostałe po niej fragmenty wciąż emanowały jednakową mocą. Choć rozproszoną i nieukierunkowaną na działanie, ale wciąż silną i wyczuwalną.

Mimo swojej niepewności, a może właśnie przez nią, postanowił rzecz sprawdzić. Szybko zdał sobie sprawę, że kierunek, który obrał, jest ślepą uliczką. Dziwne, potężne aury zgasły, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Nie mógł niczego zbadać ani rozwiać swoich wątpliwości, bo niczego tu nie było. Nie był też w stanie niczego wydedukować – nigdy wcześniej nie spotkał się z tego typu energią. Silną, bardzo dynamiczną, zmienną, kotłującą się w sobie i, mimo to, tak gwałtownie znikającą.

Zawiał delikatny wietrzyk, który nie poruszył nawet kosmyka jego włosów, ale przyniósł ze sobą wyraźny zapach morskiej bryzy. I odrobinę osobliwego ciepła. Nie od razu zorientował się, że to delikatny prąd Mocy, w rzeczywistości będący nikłym muśnięciem innej aury. Tej, której od początku powinien szukać. Ze zdumieniem stwierdził, że stoi zwrócony dokładnie w jego kierunku. Wciągnął powietrze w płuca i pochwycił nitkę Mocy – ruszył po niej do kłębka, z każdym krokiem upewniając się, że znalazł swoją zgubę.

Zobaczył ją przy nocnym sklepie monopolowym, na rogu Pańskiej i Podwala Staromiejskiego. Musiała zrobić tam jakieś zakupy, bo na ramieniu miała zawieszoną foliową torbę, a był pewien, że opuszczała kamienicę bez niej. Obecnie coś z niej właśnie wyjmowała i przez chwilę nie mógł pojąć co robi, kucając na chodniku i kładąc na nim coś, co wyjęła z torby. Dopiero kiedy zmieniła pozycję, dostrzegł u jej stóp dwa kociaki, które najwyraźniej karmiła. Pamiętał, że z domu zabrała jednego, tego czarnego, ale skąd u diabła wytrzasnęła drugiego, rudego?

Kiedy tylko zwierzątka zajęły się jedzeniem, czym prędzej odwróciła się od nich i ruszyła przed siebie Pańską, w stronę Dworca Głównego. Najwyraźniej nie chciała, żeby jej towarzyszyły, ale koty chadzały własnymi ścieżkami i nie dały się wywieść w pole. Natychmiast porzuciły smakołyki i z zadartymi do góry kitami ruszyły za nią truchcikiem. Zaśmiał się pod nosem, kiedy zirytowana tupała na nie nogą i próbowała przegonić. Czy to ci się podoba, czy nie dziewczynko, masz dwóch nowych przyjaciół.

Coraz szybsze drganie powietrza przyniosło ze sobą szum kolejnej aury. Ale ta zachowywała się już przepisowo i była mu dobrze znana, choć nie mniej potężna niż dwie, które wyczuł na samym początku. Tyle, że bardziej poukładana, właściwa dla ludzi, którzy latami doskonalili swoje umiejętności i pielęgnowali swoją Moc. Adrian zadarł głowę do góry, skąd czerpał coraz silniejszy sygnał i wreszcie ujrzał wielkiego, czarnego kruka, lądującego na niskim daszku sklepowego pawilonu, za którym krył się przed młodą Litnerówną.

– Medvene – odezwał się Adrian cicho, ale kruk i tak spojrzał w jego stronę i zaciekawieniem przekrzywił łebek. – Tylko nie wiem który… Corbin?

Kruk zakrakał krótko, co Adrian uznał za 'tak’.

– To twoja robota? – Wskazał w stronę dziewczyny, która właśnie zniknęła im z oczu za zakrętem. Jednak Adrian nie niepokoił się, że ją zgubi. Już wiedział, dokąd szła. I nie podobało mu się to, tak samo, jak nie spodoba się Rudiemu.

Kruk tylko skrzeknął na potwierdzenie, po czym wzbił się w górę i ruszył za Judytą. Adrian zaklął cicho pod nosem, zaczynał rozumieć niechęć Rudiego do Radnych. Niemniej jednak miał mocne postanowienie pokrzyżować Corbinowi plany. Ruszył w ślad za dziewczyną i jej pierzastym stróżem.

– Musimy pogadać – zażądał od czarnego ptaka, kiedy odszukał go, siedzącego na automacie do sprzedaży biletów, zaraz obok peronu, skąd odchodziły pociągi szybkiej kolei miejskiej.

Po śladach dziewczyny zaszli na Dworzec Główny, gdzie Litnerówna zakupiła w kasie bilety, najwyraźniej zdeterminowana jeszcze tej nocy opuścić Gdańsk. Choć Adrian obserwował ją z daleka i nie miał szans ani zobaczyć, ani usłyszeć, dokąd kupuje miejscówki, był niemal pewien, że celem jej podróży będzie Warszawa. Medvene nie tracili czasu.

Tak naprawdę elementalistów nie było wielu. Co prawda Adrian natykał się na nich co i rusz w szeregach Strażników, ale to akurat było normalne. Jako że byli zjawiskiem tak rzadkim, a jednocześnie tak potężnym, wszelkie magiczne stowarzyszenia interesowały się nimi niemal od dnia ich narodzin. Im silniejszy mag żywiołów, im potężniejszych miał przodków, tym większe zainteresowanie wzbudzał. Strażnicy bardzo zabiegali o każdego z nich, ale nigdy nie trafiało im się tak naprawdę nic godnego uwagi. Wszystkich naznaczonych przez żywiołaki lub tych, którzy mieli na to największe szanse, osobników o największej sile rażenia, od razu zgarniała Loża.

Radni zgrabnie i bardzo sprytnie zasłaniali się naturą elementalistów. Władcy żywiołów, w których żyłach płynęła krew pochodząca od bogów czy pomniejszych bożków natury, byli często niebezpieczni. W ich wątłych, ludzkich ciałach mieszkała boska potęga, nad którą, w większości przypadków, nie panowali. Kiedy taka Moc zostaje uwolniona w niekontrolowany sposób, tylko ktoś naprawdę potężny może się jej przeciwstawić. Ktoś taki jak Radny. Może kiedyś faktycznie ich nadzór miał jakiś sens, ale dziś istnieje szereg szkoleń dla elementalistów, druidzi uczą ich opanowania, a ograniczniki i amulety pomagają im się ustabilizować. Dziś nadzorować rozbrykanego władcę żywiołów może byle żłób, który choć trochę zna białą magię. No, białą magię i magiczne rzemiosło… Adrianowi przez myśl przeszło, że w sumie pasuje do tego opisu niemal idealnie. Tak czy inaczej, to nie wymogi bezpieczeństwa sprawiały, że Loża wyciągała ręce po elementalistów. To ich zachłanne pragnienie kontrolowania każdej magicznej potęgi, tak aby nigdy nie przerosła ich samych. Bo jeśli ktoś miałby dość Mocy żeby przeciwstawić się Radzie, to byliby to właśnie elementaliści.

Tymczasem Strażnicy znowu zostawali z niczym. Brakowało im uzdolnionych ludzi, dostawali same ochłapy i tak naprawdę – nie mogli działać efektywnie. Ich zadaniem było ścigać magów wyjętych spod prawa, czarownice i czarowników zaprzedających swe dusze demonom, znających najgłębsze arkana czarnej magii. Jak mieli walczyć z kimś takim pozostając w zgodzie z Kodeksem, który zabraniał im sięgać po czarnomagiczne rozwiązania? Tylko naznaczeni elementaliści mieliby dość siły, żeby stawać naprzeciw czarnej magii. A tych im odbierano.

I teraz znowu. Najpierw zwerbowali Malkolma Litnera, pomimo że, jako Gdańszczanin, powinien dostać przydział do ich placówki. A teraz zabierają jego siostrę. Adrian zrozumiał, czemu Rudi kazał jemu i księdzu pilnować pensjonatu. Nie dlatego, że obawiał się kolejnego ataku, a dlatego, że spodziewał się, że Medvene zrobią to, co właśnie robili. Namieszali smarkuli w głowie i przekonali, żeby do nich dołączyła.

– Przynajmniej nie udawaj, że mnie nie słyszysz – warknął na kruka, który niewzruszony dalej siedział na automacie i patrzył w stronę dalszych peronów, gdzie Litnerówna czekała na pociąg. – Dobrze wiesz, że musisz mieć zgodę jej matki, żeby ją zabrać.

Czarne ptaszysko wreszcie uraczyło go spojrzeniem i po chwili namysłu zerwało się ze swojego miejsca. Jeszcze nim wylądowało na chodniku, zmieniło swoją postać na ludzką, a Adrian poczuł lekkie mrowienie na skórze – znak, że została nałożona na nich iluzja.

– Ma skończone osiemnaście lat – przemówił spokojnie Corbin, mrużąc lekko oczy i rozglądając się uważnie, oceniając, jak mu poszło roztaczanie czaru. – Zatem jedyna zgoda jakiej potrzebuje, to jej własna. I, jak sam, widzisz mam ją.

Adriana na chwilę zatkało. Sądził, że dziewczyna jest młodsza. Stanowczo wyglądała na młodszą, jej pełnoletność komplikuje sprawę. Znacznie.

-Jest świadkiem w tej sprawie. – Adrian spróbował ponownie, ale już wiedział, że Corbin wygrał. Wytrącił mu z ręki najważniejszy argument. – Powinna być do naszej dyspozycji…

– I będzie. Nikt wam nie zabroni się z nią kontaktować. – Nikły uśmiech pojawił się na twarzy Radnego. – Nie oszukujmy się. Obaj wiemy, że Rudi już widział ją w swoich szeregach, nawet jeśli nie cierpi jej jak psa. Choć, z tego co mi wiadomo, on nikogo nie lubi. Wybacz, ale dla waszych braków kadrowych nie będę ryzykował, ani jej bezpieczeństwa, ani przyszłości.

– Przyszłości na smyczy Loży? – Adriana zaczynał trafiać ciężki szlag. – Gdzie tacy jak wy zakują ją w złote kajdany i będą kontrolować każdy jej ruch? Gdzie będą jej mówić, z kim wolno jej się wiązać i ile mieć dzieci?

– Nie wiesz, o czym mówisz. – Głos Corbina brzmiał spokojnie, a jego twarz nie wyrażała niczego, ale jego nienaturalnie świecące oczy zdradzały go. Był zły. – To ekstremalne środki, stosowane tylko w przypadku tych najpotężniejszych. Których jest coraz mniej. Ja osobiście nie jestem ich zwolennikiem. Jej brat, choć od niej dużo zdolniejszy, nie nosił ograniczników. Niczego mu nigdy nie kazałem, ani do niczego nie zmuszałem.

– Bo wypraliście mu mózg tak, że nie musiałeś? Czy ty wiesz, jaką krzywdę wyrządzasz matce tej dziewczyny? Zabierasz jej kolejne dziecko. Sam masz przecież syna, jakbyś się czuł…

– Wystarczy – zażądał twardo Radny, brutalnie wchodząc mu w słowo. Adrian poczuł nikłą satysfakcję. Nawet przedstawiciele Loży mają swoje słabe punkty. – Tak się składa, że dobrze wiem, jak ona się czuje. Zdajesz sobie sprawę, że Radnym nie wolno mieć dzieci. Jak ci się wydaje, co musiałem im obiecać, żeby pozwolili Lambertowi żyć?

Adrian milczał. Tego się nie spodziewał. Corbin najwyraźniej tymi prywatnymi wynurzeniami starał się mu coś udowodnić. Tylko co i po co? Przecież Radnego nie powinna obchodzić opinia jakiegoś tam Strażnika. Mógł robić co chciał, nie licząc się z nim. A jednak się tłumaczył.

– Ja nie miałem innego wyjścia, musiałem im obiecać własne dziecko, jeszcze nim przyszło na świat. – Corbin przeszywał go teraz surowym wzrokiem. – Żeby móc przy nim być i patrzeć jak dorasta, musiałem przysięgać, że wychowam go na przyszłego, lojalnego Radnego. Oni cały czas nas obserwują, jego i mnie. Naprawdę sądzisz, że potrafiłbym zafundować coś podobnego innemu rodzicowi? Odebrać mu możliwość kształtowania i wychowywania własnego dziecka? Loża i tak by ją znalazła, nawet gdybym jej nie zgłosił. Odkąd otrzymała to znamię, jej los jest przesądzony. Ani ty, ani Rudi, ani żaden inny Strażnik nie zdołałby wygrać z Lożą. Możecie się ciskać do woli. Teraz ja jestem dla tej dziewczyny i jej matki  najlepszą alternatywą. W żadnych innych warunkach nie miałaby tyle swobody i możliwości kontaktu z rodziną, co pod moją opieką.

Zapadło ciężkie milczenie i Adrian zastanawiał się przez ten czas, czy ten facet mówi prawdę, czy też chce nim w ten sposób zamanipulować. Musiał wiedzieć, och chyba niemal każdy wiedział, że tego typu ziarno padnie na podatny grunt w przypadku Adriana Oswalda. Będąc synem jednego z najlepszych Rzemieślników w Polsce, Adrian dzielił sławę nazwiska w magicznej społeczności ze swoim ojcem. Przy czym Henryk Oswald zasłynął swoim talentem, wspaniałymi i niezawodnymi wyrobami, podczas gdy popularność Adriana karmiła się tragedią i skandalem w jego życiu prywatnym i echem zasług ojca. Corbin Medvene na pewno zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę i nie byłby Radnym, gdyby nie spróbował tego wykorzystać dla własnych korzyści.

Z drugiej strony fakt, że był Radnym, powodował tu pewien paradoks. Radny tłumaczyłby się tylko przed kimś równym sobie, z nim bawiłby się w gierki i manipulacje. Nie ze Strażnikiem, któremu może kazać wypchać się trocinami i tłuczonym szkłem.

– A sprzedałeś mi tę rzewną historyjkę, bo zapewne wydaje ci się, że trafiłeś na frajera, który ją kupi? – spytał Adrian z rezygnacją, a nikły uśmiech na twarzy Corbina starczył mu za odpowiedź.

Właśnie na takiego frajera trafił, bez dwóch zdań.

Nagle z dworcowych głośników popłynęła charakterystyczna przygrywka, przerywana trzaskami i szumami. Zaraz po niej, beznamiętnym bełkotem, kobiecy głos ogłosił:

– Pociąg Tanich Linii Kolejowych z Gdyni Głównej do Warszawy Centralnej, przez Sopot, Gdańsk, Bydgoszcz, Toruń, Kutno, wjedzie na tor czwarty, przy peronie trzecim.

Dalej dało się słyszeć tylko monotonne instrukcje odnośnie tego w którym sektorze zatrzymają się poszczególne wagony. Ludzie na peronie trzecim ruszyli się z miejsc, a razem z nimi i Litnerówna, która zajęła miejsce w wyznaczonym sektorze. Wypatrywała swojego pociągu, który wyłonił się zza zakrętu pod wiaduktem w oddali.

Corbin spojrzał znacząco na Adriana, co Strażnik zinterpretował jako niemą zachętę – Jeśli chciałeś mnie powstrzymać to, to jest ostatnia chwila, kiedy możesz. Adrian jednak zdawał sobie sprawę, że już nic nie wskóra. Corbin postawił na swoim.

– Dziewczyna wyszła z domu bez słowa – powiedział tylko w akcie ostatecznej kapitulacji. – Jej matka nie wie gdzie jest…

– Dopilnuję, żeby się z nią skontaktowała, gdy tylko dotrze na miejsce. – Radny natychmiast podchwycił w czym rzecz.

– Nie zgub jej – mruknął Adrian wrogo. – Jeśli zginie ci, tak jak jej brat, to osobiście wypruję ci flaki, a potem zatańczę na twoim grobie.

Corbin tylko się zaśmiał. Obaj wiedzieli, że to niemożliwe – nie tylko ze względu na przepaść Mocy, jaka była między nimi, czy 'prawie’ nieśmiertelność Radnych. Nawet gdyby to się Adrianowi jakimś cudem udało, Loża nie pozwoliłaby mu pożyć na tyle długo, żeby zdążył nacieszyć się tym faktem.

Radny bez słowa zmienił swoją postać na ptasią, a zaraz potem teleportował się w oparach czarnego dymu. Adrian poczuł jak, wraz z jego zniknięciem, zaklęcie iluzji się rozlatuje. Gdy tylko magia opadła, Adrian dostrzegł jakiegoś menela, czekającego na pociąg SKM, który przyglądał mu się nieufnie. Mógł się założyć o każde pieniądze, że Corbin nałożył iluzję tylko na siebie, w związku z czym postać Adriana wciąż była widzialna i słyszalna dla postronnego gapia. Właśnie wyszedł na wariata, który gada sam do siebie. Na szczęście na dworcu było ogólnie pusto, więc nikt, poza pijaczkiem, nie zwrócił na Strażnika uwagi. A ten i tak był nietrzeźwy, zatem postanowił się nim nie przejmować.

Rozległ się gwizdek i zgrzyt zamykanych drzwi od wagonów. Zaraz potem pociąg ruszył. Adrian patrzył jak się oddala, a wraz z nim echo aury Corbina. Mężczyzna westchnął ciężko i zastanowił się, jak wyjaśni to Rudiemu. Przecież miał jej pilnować, miał nie dopuścić do takiej sytuacji, w ogóle nie powinien jej pozwolić wyjść z domu. Pocieszał się tylko myślą, że Corbina czeka równie koszmarna przeprawa z matką dziewczyny. Malwina Litner już dziś udowodniła, że potrafi być gorzej awanturna i upierdliwa od Rudiego.

Nagle wyczuł znajomą, gwałtowną aurę. Jej pojawienie się było jak nagły rozbłysk światła w ciemnościach i Adrian przez chwilę poczuł się bardzo zdezorientowany. Instynktownie zwrócił głowę w kierunku, skąd dochodził sygnał. Tym razem był go pewien, tym razem dosięgnął swoim zmysłem źródła, nie mogło być mowy o pomyłce. Tym bardziej, że tym razem także dostrzegł posiadacza tej nadzwyczajnej, buzującej aury. Jego sylwetka majaczyła na tyłach dworca, tuż przy drugim peronie przeznaczonym dla SKM-ek. Tajemnicza postać poruszyła się niespokojnie, gdy tylko Adrian ustabilizował swój zmysł i pochwycił kierunek aury. Strażnik wiedział, że to niemożliwe, ale postać zachowywała się tak jakby poczuła, że została namierzona. Jej energia natychmiast zgasła, równie gwałtownie i bez ostrzeżenia jak poprzednio, gdy tylko Adrian ją „pochwycił”. Jej właściciel natomiast wykonał szybki zwrot i wbiegł do budynku dworca tylnymi drzwiami.

Adrian momentalnie ruszył za nim, ale był dalej. Nie dostrzegł jak dokładnie ścigany wygląda, ale był pewien, że to mężczyzna. Wiedział też, że jeśli się nie pośpieszy, tamten wtopi się w tłum podróżnych na dworcowej hali. Wpadł do budynku chwile po nim i zdołał pochwycić wzrokiem, jak mężczyzna wychodzi szybko głównym wejściem. Był pewien, że to jego uciekinier, choć aura była już nie do wyczucia, ale intuicja podpowiadała mu swoje. Ruszył za nim i utwierdził się w przekonaniu, że się nie pomylił, bo mężczyzna biegł co sił, jakby go ktoś gonił. Na przykład Strażnik.

Adrian ciągle widział tylko plecy zbiega, odziane w krótką skórzaną kurtkę, ale podejrzewał, że mężczyzna był młody. Na głowie miał bujną czuprynę ciemnych włosów, wyglądał też na dobrze zbudowanego i biegał oraz skakał jak rączy jelonek.

– „Połam nogi, zakichany kaskaderze!” – pomyślał Adrian z furią, kiedy przeskakiwał przez barierki parkingu nieopodal dworca, w ślad za ściganym. Chłopak, chwilę wcześniej pokonał tę przeszkodę, jakby całe życie nic innego nie robił, tylko skakał przez płotki.

Biegli przez jakiś czas wzdłuż Wałów Jagiellońskich – jednej z największych i najruchliwszych ulic w Gdańsku – po czym zwinny uciekinier zdecydował się na zmianę scenerii i skręcił ciemny zaułek. Adrian oczywiście powtórzył ten manewr po nim i przez myśl mu przeszło, że właśnie postępuje bardzo głupio. Jeśli wierzyć odczytowi aury tego chłopaka, był kimś naprawdę potężnym. Ktoś taki nie powinien mieć powodów, aby bać się jednego, samotnego Strażnika – w porównaniu z nim, Moc Adriana była niczym pyłek na wietrze. Jeśli uzna, że ma dobry powód, to naprawdę nie powinien mieć żadnego problemu z zabiciem go.

Właśnie wbiegli między ciemne osiedlowe podwórka i wreszcie chłopak zdecydował się pokazać, na co go stać. Jego aura znowu uderzyła w zmysł Adriana niczym obuchem, a zbieg dotarł do jednego z bloków i na oczach Strażnika wbiegł po jego ścianie na dach. Ładnie, w końcu doszedł do wniosku, że tradycyjnymi metodami nie zgubi pogoni. Adriana ta nagła zmiana płaszczyzny nie powstrzymała, choć spowolniła. Musiał stracić kilka cennych sekund na zebranie ładunku telekinezy, co zawsze było dla niego trudne. Dobrze, że budynek nie był wysoki, ledwie trzypiętrowy, więc nie musiał się przesadnie koncentrować. Odepchnął się od chodnika i w imponującym skoku, silnie wspomaganym telekinezą, znalazł się na dachu. Nie zdążył jednak zrobić więcej niż trzy kroki, kiedy ze straszliwą siłą coś uderzyło go w pierś. Zachwiał się na nogach i z trudem złapał równowagę. W tym momencie dostrzegł, jak napastnik materializuje się przed nim i bierze zamach ręką, ściskając w dłoni coś niewidzialnego.

To były ułamki sekund, Adrian w ostatniej chwili, szybkim obrotem, zszedł mu z drogi i chłopak cisnął ładunkiem telekinezy w pustkę. Rozległ się stłumiony huk, a fala uderzeniowa znowu wytrąciła Adriana z równowagi, jednak tym razem swój upadek przekształcił w szybki przewrót i tym sposobem znowu znalazł się dalej od atakującego. Napastnik natychmiast zniknął, ale nie towarzyszył temu charakterystyczny dźwięk i opar czarnego dymu czy zapach siarki. To Adrianowi dało do myślenia, szybkim ruchem sięgnął po miecz zza pleców i rozejrzał się uważnie.

Skoro potrafi znikać, to czemu uciekał? I czy faktycznie się teleportuje? Brak dymu był dziwny i, do tej pory, Adrian nigdy się z czymś takim nie spotkał. Bardzo mu się to nie podobało, jednak pocieszająca była myśl, że tamten atakował telekinezą – nawet nie składał Znaków. Adrian miał nadzieje, że to oznacza, że nie chce go zabić.

Niespodziewanie znów się pojawił i Adrian wreszcie dostrzegł, że materializuje się fazowo, jego sylwetka zaczyna być widoczna od góry do dołu, jakby stopniowo nabierał gęstości. Robił to jednak na tyle szybko, że ciężko było to dostrzec, jeśli nie miało się chwili na uważne przyjrzenie. Dodatkowo, szermierz dalej nie mógł stwierdzić, jak przeciwnik wygląda, pomimo, że stał teraz w świetle księżyca. Jego postać wciąż była nienaturalnie ciemna. Napastnik nie pozwolił mu kontemplować dłużej, ruszył na niego biegiem i Adrian od razu złożył Znak Błyskawicy, posyłając w jego kierunku skoncentrowaną wiązkę energii. Chłopak skręcił w mgnieniu oka, uchylając się przed atakiem i na ułamek sekundy w jego oczach odbiło się światło, w taki sam sposób jak odbija się od kocich oczu.

– „Jansa cholera!” – Adriana na ten widok oświeciło, zerwał się zły jak diabli i doszedł to swojego przeciwnika zdeterminowany go obezwładnić i wytrząsnąć z niego odpowiedzi siłą.

Chłopak zdążył odskoczyć, więc szermierz tylko drasnął go mieczem na wysokości żeber.

Światło odbija się w podobny sposób od oczu wilkołaków, ale to nie mógł być wilkołak. Raz, że odczyt aury nie pasował, dwa że wilkołaki na pewno nie są na tyle magicznie uzdolnione, żeby potrafić ją na zawołanie zamaskować. Właściwie, nie licząc transformacji i nadnaturalnej siły, wilkołaki to kompletne leszcze na magicznym polu zmagań.

Przeciwnik w żaden sposób nie dał po sobie poznać, że rana, zadana przez miecz, zrobiła na nim jakieś wrażenie. Znowu zniknął i szermierz wydał z siebie pełne frustracji fuknięcie.

Adrian nie znał innych magicznych istot, których oczy tak reagują na światło, ale wiedział, że – z niemagicznych – kot jest pewniakiem. A dziś widział podejrzanie dużo kotów i to kręcących się przy Judycie Litner. Adrian stwierdził, że miał cholerną rację – ta dziewucha musi mieć na drugie imię Kłopoty.

Właściciel kocich oczu zmaterializował się na drugim końcu dachu.  I za Adrianem. Jednocześnie, w tej samej chwili, był w dwóch miejscach naraz. Strażnik nie mógł pojąć, co się dzieje i nie zdążył na czas zasłonić się, kiedy ten, który zmaterializował się za nim uderzył go w plecy. Szermierz upadł na kolana i podparł się ręką, żeby nie paść także i na twarz. Modląc się o swój kręgosłup, którego ból był paraliżujący, musiał zweryfikować nieco swoją ocenę sytuacji. Przeciwnik wcale nie był w dwóch miejscach naraz, ich po prostu było dwóch. I to nie była sztuczka ani iluzja, bo gdy jeden załapał go za kark i trzymał jak w imadle, drugi pojawił się tuż przed nim, błyskając swoimi niesamowitymi oczami. Sięgnął po coś do kieszeni, po czym przyłożył rękę do ust, zupełnie jakby chciał posłać całusa i dmuchnął Adrianowi prosto w twarz jakimś czarnym proszkiem. Strażnik starał się wstrzymać oddech, ale było na to już… cokolwiek za późno. Drobiny proszku kręciły w nosie i szczypały w oczy, a te, które dostały się do ust, miały ziołowy posmak. Szarpnął się desperacko, próbując wyrwać z uścisku, ale ból kręgosłupa zaraz go spacyfikował. Chwilę potem pociemniało mu przed załzawionymi oczami. Czuł, że świadomość go opuszcza, że staje się słaby, ociężały i śpiący. Jego ostatnią trzeźwą myślą była obawa o własne życie i wysoce prawdopodobne przypuszczenie, że czymś go odurzyli.

Zaraz potem stracił przytomność.

* * *

Pierwszym zmysłem jaki odzyskał – był węch. W nowo rozbudzonym świecie woni, na pierwszy plan wybił się zapach wilgoci. Chwilę po określeniu przynależności aromatu, owładnęło go uczucie duszności. Było mu gorąco, twarz i dłonie go delikatnie piekły i był  mokry od potu. Czucie powracało stopniowo, na pierwszy plan wybijając się  okropnym bólem pleców, więc nie od razu poczuł czyjś delikatny i nieśmiały dotyk. Kiedy wreszcie całkowicie świadomie zarejestrował, że ktoś go obmacuje, skupił się tylko na tym, żeby gwałtownie nie reagować.

Czyjeś niepewne dłonie najpierw spoczęły na jego klatce piersiowej i chwilę tam pozostały unosząc się, w rytm miarowego oddechu, razem z nią. Potem lodowate palce dotknęły jego szyi i twarzy. To było całkiem przyjemne, koiło pieczenie skóry. Kiedy się wycofały, Adrian poczuł niespodziewanie na swojej fizjonomii coś lodowatego, co wlewało mu się do nosa oraz ust, spływało po policzkach i zalewało oczy. Momentalnie otworzył powieki i chciał się zerwać na nogi, ale plecy boleśnie o sobie przypomniały i uniemożliwiły gwałtowne ruchy. Odwrócił więc tylko głowę i zrozumiał, że ktoś polewał mu twarz wodą, zapewne w celu docucenia go. Zasłonił się ręką, usiłując zredukować ilość cieczy, zalewającej mu oczy i wreszcie porządnie się rozejrzeć.

– Przestań! – jęknął bezradnie, sam nie wiedząc do kogo, gdyż woda lała się i lała i miał wrażenie, że lada chwila się nią zadławi. – Już jestem przytomny, starczy do diabła!

Ktokolwiek go moczył, posłuchał i teraz wreszcie mógł się przyjrzeć swojemu domniemanemu wybawcy. Na tle jasnego, błękitnego i bezchmurnego nieba, ujrzał drobną i całkowicie nagą kobiecą postać. Klęczała przy nim, a jej ręce zastygły nad jego twarzą, wciąż trzymając wodę, która kapała jej między palcami. Była młodziutka, miała bardzo jasną, porcelanowa cerę, długie, ciemne, mokre i mocno potargane włosy oraz idealnie czarne, wielkie, przestraszone oczy.  Wyraz jej twarzy był daleki od inteligentnego, choć niewątpliwie była urodziwa, jednak Adrianowi kojarzyła się z wystraszonym zwierzątkiem, a nie z rozumną istotą ludzką. Przez chwilę obserwowali siebie w całkowitym bezruchu i milczeniu – on niepomiernie zaskoczony takim widokiem, ona jakby śmiertelnie przerażona tym, że się odezwał.

Adrian jako pierwszy zdecydował się poruszyć, podjął próbę pozbierania się z ziemi i to wreszcie wywołało reakcję u dziwacznej dziewczyny. Gdy tylko drgnął, zerwała się na równe nogi, prezentując mu swoje wdzięki w całej okazałości i rzuciła się do ucieczki.

– Czekaj! – zawołał za nią, siadając gwałtownie i to był poważny błąd.

Ból kręgosłupa zgiął  go w pół i sparaliżował. Z głuchym jęknięciem bólu na ustach, mógł tylko patrzeć, jak dziewczyna biegnie w kierunku skraju dachu, na którym wciąż, jak się okazało, był. Stąd to uczucie piekącego gorąca, słońce operowało nad nim z morderczą konsekwencją, dodatkowo jeszcze nagrzewając pokrytą papą nawierzchnię.

Może i dziewczyna była drobna, ale była też bardzo zgrabna i umięśniona. W biegu wyglądała jak idealnie zaprogramowana do tego maszyna. Nawet gdyby był w stanie ruszyć w pogoń, nie miałby z nią żadnych szans – szybka i zwinna pokonałaby go na każdym dystansie. W kilku wdzięcznych susach dobiegła do krawędzi dachu i na jego zdumionych oczach, w samobójczym skoku w dół, rozpadła się. Najpierw jej postać stała się przejrzysta, jakby zrobiona ze szkła, a potem rozlała się niczym woda i już jako ciecz runęła w dół.

Adrian siedział przez chwile oszołomiony tym co zobaczył, po czym powoli i bardzo ostrożnie zaczął się podnosić na nogi. Plecy bolały go wściekle, kiedy schylał się po swój miecz. Jantara znalazł kilka kroków od siebie i doszedł do wniosku, że ktoś go tam musiał odrzucić, bo pamiętał, że kiedy tracił przytomność, kurczowo ściskał go w ręku. Bardzo możliwe, że zrobiła to jego naga wybawczyni, obawiając się, że spróbuje ją zaatakować, kiedy się obudzi. Jeśli tak, to nie była wcale taka głupia, na jaką wyglądała. Pytanie brzmiało, jak udało jej się to zrobić – miecz poza pochwą nie pozwalał się dotknąć obcym. Jednak był pewien, że to nie on go tam rzucił. Zaczynał dochodzić do wniosku, że dziś już absolutnie nic go nie zdziwi. Z satysfakcją obejrzał klingę Jantara, na której zaschła krew jego wczorajszego przeciwnika. Zawsze coś, głupio by było gdyby zebrał łomot za darmo.

Spróbował się zastanowić. Po pierwsze i najważniejsze – żył. Owszem mocno poobijany, ale jednak. Z tego należny wnioskować, że pomimo brutalnego obejścia się z nim, jego wczorajszy zbieg nie życzył mu śmierci. W końcu skutecznie go obezwładnił, mógł go zabić na tysiąc różnych sposobów, a jednak zostawił go w spokoju. Nie podejrzewał też, żeby próbowano go otruć. Proszek, którym mu dmuchnięto w twarz nie miał trujących właściwości. Adrian obudził się z zaskakująco jasnym umysłem, bez luk w pamięci i z całkowitym brakiem bólu głowy. Kompletny brak objawów tak charakterystycznych dla odurzenia czy zatrucia.

Zawrócił z powrotem do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą leżał. Przejechał dłonią po nawierzchni dachu po czym uważnie ją obejrzał. Wśród brudu i pyłu, na jego ręku mieniły się wesoło czarne drobinki. Wyglądały trochę jak czarny brokat. Adrian wygrzebał z kieszeni chustkę i starannie wytarł w nią rękę, pilnując, aby ciemny proszek także na niej pozostał. Po tym zabiegu pokuśtykał powoli na skraj dachu, skąd skoczyła tajemnicza dziewczyna. Spojrzał w dół i tak jak się spodziewał, na chodniku u stóp bloku, zobaczył wielką kałużę wody. Tę próbkę też trzeba będzie jakoś zabrać, choć nie bardzo wiedział jak – nie miał przy sobie żadnego naczynia. Ale nie to zaprzątało teraz jego uwagę.

Tuż przed tym jak dziewczyna się rozpadła, zrobiła się przejrzysta, jakby zrobiona ze szkła. To mu się uporczywie kojarzyło z zeznaniami młodej Litnerówny, która twierdziła, że znamię na reku dała jej „szklana nimfa”. Przyjęli wtedy, że to była ondyna – wodny żywiołak. Teraz, Adrian miał co do tego poważne wątpliwości.

– Taka z ciebie ondyna, jak ze mnie elementalista – powiedział na głos, z namysłem patrząc się w kałużę.

Ondyny czy inne żywiołaki ukazywały się tylko elementalistom i zgodnie z tym, co twierdzili ci magowie, zawsze miały postać na wpół duchową, ulotną i w jakimś sensie nieuchwytną. Ta dziewczyna, w jego opinii, była aż nazbyt materialna. W każdym bądź razie dotykała go, jej ciało było materią stałą, choć zimną jak lód. A Adrian z całą stanowczością nie był elementalistą, zatem, jeśli to żywiołak, nie miał prawa jej ani poczuć fizycznie, ani zobaczyć.

Bardzo ciekawe. I kompletnie gmatwające i tak już skomplikowaną sprawę.

betowała: wiedźma z bagna

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

6 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Czarny Lis
12 lat temu

Zostałaś oceniona na http://wszechstronni.blog.onet.pl

Pozdrawiam,

Czarny Lis

Alucardyna
12 lat temu

Twój blog został oceniony na http://www.oceny-legilimens.blog.onet.pl
Pozdrawiam serdecznie!
Alucardyna

Ogniści Zwiadowcy
12 lat temu

Drodzy Pisarze!
W Sieci właśnie pojawiła się nowa, zapalona grupa zwiadowcza, pilnie poszukująca ciekawych opowiadań. Znudzeni suchymi, bezwartościowymi tekstami czekają na coś, co roznieci w ich sercach prawdziwy ogień.
Jeśli chcesz, by ocenili Twoje dzieło, zgłoś się czym prędzej. Zobaczymy, kto kogo rozpali do czerwoności.
(www.zar-ocen.blog.onet.pl)
Pozdrawiam serdecznie
PS. Za spam z góry przepraszam

Esme
12 lat temu

Kurde nawet nie widze co piszę ;/ Rozumiem, że mam ocenić wszystkie opowiadania? Jeśli tak, to proszę o wybranie jednego, ponieważ ocenienie kilu i zamieszczenie tego w jednej ocenie jest dla mnie niemożliwe, ponieważ oceniamy bohaterów i koncept, a nie mozna tego rozdzielić. Twój blog przesunął się na koniec kolejki.

Esme
12 lat temu

Zmiany w regulaminie na http://www.become-a-writer.blog.onet.pl
Prosimy o powtórne zapoznanie się z regulaminem i postem: Modyfikacje bloga. Jeśli nadal jest jesteś zainteresowany oceną prosimy o zostawienie komentarza pod bieżącą notką.

Przepraszamy za utrudnienia.
Załoga Become a writer

Roza
Roza
12 lat temu

Nowy rozdział – świetny ;) Bardzo mnie zaciekawiłaś, co będzie dalej z Adrianem i przede wszystkim z Judytą. Mam nadzieje, że wkrótce pojawi się kolejny rozdział i odpowie mi na te pytania ;))