Rozdział 5

Próbowałam chwycić miecz obiema rękami i zarzucić go sobie na ramię, ale, już biorąc zamach, o mało nie straciłam równowagi. Ciotka Jagoda, która szła za mną, podtrzymała mnie w ostatniej chwili, toteż udało mi się nie zlecieć ze schodów.

.

To żelastwo było okropnie ciężkie, nie bardzo potrafiłam sobie wyobrazić, żeby ktoś był w stanie nim machać, już nie mówiąc o walce. Niemniej jednak ksiądz upierał się, że ta… rzecz właśnie do tego służy i że, na dodatek, jest też bardzo cenna. Prosił, żebyśmy się nią dobrze zaopiekowały.

.

Sam ksiądz, razem z moją matką, znajdował się parę stopni przede mną. Oboje próbowali wtaszczyć na piętro nieprzytomnego Mysiego Blondyna, który zemdlał nam w przedpokoju tuż przed tym, jak całe to dziwaczne towarzystwo postanowiło się wreszcie wynieść z naszej kuchni, po tym jak odpytali mnie i Białego Chłopaka z przebiegu zdarzeń na Długiej.

.

Ja wiedziałam, że tak to się skończy. I tak trzymał się na nogach zaskakująco długo, zważywszy na fakt, co łyknął i czym to popił. My to mamy szczęście, jak nie porwanie mojego brata, czy banda cyrkowców w domu, to teraz jeszcze nieudolny samobójca. Nie mogłam tylko pojąć, dlaczego moja matka zdecydowała się go ugościć w jednym z wolnych pokoi w naszym pensjonacie, przynajmniej do chwili kiedy się nie ocknie. Zawsze brzydziła się tego typu ludźmi.

.

– Mamo, wytłumacz mi proszę jeszcze raz, tylko tym razem powoli. – Podjęłam temat, kiedy dotarliśmy na półpiętro. Cała byłam spocona przez dźwiganie tego tępego narzędzia zbrodni. Ciotka Jagoda przystanęła za mną z naręczem pościeli dla naszego nietypowego gościa. – Dlaczego z pensjonatu przerzucamy się na przytułek dla meneli? Jeśli chciałaś się wykazać dobrocią serca, zawsze mogliśmy zadzwonić na izbę wytrzeźwień, naprawdę.

.

– Och, zamknij się – warknęła moja matka i razem z księdzem, trzymając pod boki nieprzytomnego Blondyna, wtoczyli się na kolejne stopnie.

.

– Dlaczego go niańczymy zamiast iść z tamtymi? – Jeśli wydawało jej się, że „zamknij się” odniesie jakiś skutek, to w życiu się tak nie pomyliła. – Coś przecież wymyślili, poszli szukać Malkolma, my też powinnyśmy!

.

Matka wydała z siebie stłumione warknięcie, a ksiądz się na mnie obejrzał, marszcząc brwi z namysłem. Sądziłam, że zdobędzie się na jakiś komentarz, ale to ciotka Jagoda była tą osobą, która odezwała się pierwsza.

.

– Dita, nam nie wolno – powiedziała spokojnie. – Jesteśmy cywilami, mogłyśmy tylko zgłosić sprawę Strażnikom. Nie pomożemy, jeśli będziemy kręcić  się im pod nogami. Z resztą, nie pozwolili by nam na to.

.

– Czy ja wyglądam jakby mnie obchodzili jacyś strażnicy? – Obejrzałam się na nią i przystanęłam na stopniach. – Nawet nie wiem, co to za ludzie. O ile to w ogóle ludzie. Z resztą jak na razie nie pokazali nic, po czym by można było sądzić, że nadają się do szukania Malkolma lepiej od nas. Nie dość, że przybyli za późno, to jeszcze ten zapijaczony…

.

– Ten zapijaczony człowiek uratował ci życie – syknęła moja matka tonem, który ostatni raz słyszałam, kiedy bez jej zgody wymknęłam się na Woodstock. Była wtedy na mnie naprawdę wściekła. – Więc i ty możesz się chwilę przemęczyć i ponosić jego rzeczy bez zbędnych komentarzy, które wcale nie są tak błyskotliwe, jak ci się wydaje.

.

Nabrałam powietrza w płuca gotowa do konfrontacji, ale zaraz je wypuściłam, bo drzwi jednego z pokojów na piętrze się otworzyły. Wyjrzała z nich pani Moczarska, nasza stała pensjonariuszka, przyjeżdżająca do nas rok w rok, od dziesięciu lat. Nie pojęte było przy tym to, że zawsze siedziała w swoim pokoju. Na spacery po deptaku czy na plażę wychodziła bardzo rzadko. Co prawda była to już starsza osoba, ale, naprawdę, nie bardzo widziałam sens w tych jej wakacjach. Przecież siedzieć w pokoju można i u siebie w domu, i to całkiem za darmo. Niemniej jednak była dla nas stałym źródłem dochodów, gdyż pokój miała opłacony na cały sezon letni. I, o tej godzinie, była jedynym gościem, obecnym w pensjonacie, cała reszta zażywała rozrywek w mieście, bądź nad morzem i nie wracała do pokojów przed zmrokiem.

.

– Co to za hałasy? – zapytała teraz zaniepokojona, wystawiając swoją siwą głowę za drzwi. – Co tu się dzieje?

.

Jej wzrok padł najpierw na moją matkę, księdza i nieprzytomnego Blondyna, a potem na mnie, dzierżącą w objęciach jego miecz. Ten widok musiał jej się wydać bardzo osobliwy, bo na jej poznaczonej zmarszczkami twarzy wymalowało się szczere osłupienie.

.

– Przepraszamy, że panią zaniepokoiliśmy – odezwałam się pierwsza, a moja matka rzuciła mi przez ramię złe spojrzenie. – Nasz daleki kuzyn nas odwiedził i z tej radości wypił troszkę za dużo.

.

Mojej matce poczerwieniały uszy. Trudno mi było powiedzieć czy bardziej ze złości ,czy ze wstydu, bo pani Moczarska popatrzyła na nas z potępieniem, zupełnie jakby to była nasza wina, że ten kretyn się spił.

.

– Ta dzisiejsza młodzież… – zaczęła pani Moczarska ze zgrozą.

.

– To złoty chłopak, – podjęła po mnie ciotka Jagoda, najwyraźniej ubawiona całą sytuacją i gotowa stawać w obronie Blondyna – ale ma słabość do alkoholu.

.

– I płaskostopie – dodałam z pełną powagą.

.

– Judyta! – syknęła moja matka jak jadowita żmija.

.

– Ale poza tym to aktor, wielki talent – ciotkę Jagodę zaczynała ponosić fantazja, a ja posłałam matce złośliwy uśmiech.

.

– Och, tak! – przytaknęłam z entuzjazmem i poklepałam miecz. – Właśnie dostał rolę, więc powodów do świętowania miał dużo. Będzie grał okrutnego barbarzyńcę, pijaka i dziwkarza, ale niestety tytuł sztuki wyleciał mi z głowy. Musiał wczuć się w rolę, wie pani jak to jest z artystami, nie znają umiaru. Tak czy inaczej, chwalił się nam, że to wspaniały spektakl i piękne widowisko, jak pani chce załatwimy dla pani darmowe bilety. Chce pani?

.

– Nie, dziękuję – odmówiła uprzejmie, choć jej mina świadczyła o tym, że jest bardzo zgorszona. Rzuciła jeszcze tylko zaniepokojone spojrzenie na to żelastwo w moich rękach i już bez słowa schowała się do swojego pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi.

.

– Zamorduję was! – warknęła moja matka, ledwo tłumiąc wściekłość.

.

Ciotka Jagoda chichotała z twarzą ukrytą w pościeli, którą niosła. W ogóle nie przejęła się groźbą siostry.

.

– Przynajmniej sobie poszła. – Z miną pełną wyższości ruszyłam na górę po schodach. – Wiesz jak lubi wtykać nos w nieswoje sprawy, dostała wyczerpującą relację i dała sobie spokój.

.

Matka i ksiądz również ruszyli. Blondyn najwyraźniej zaczynał im ciążyć. Puścili mnie i ciotkę przodem, kiedy dostaliśmy się wreszcie na drugie piętro. Matka bez słowa wskazała mi pokój numer 13, który zwykle był pusty, gdyż większość naszych gości była przesądna i nie chciała w nim nocować. Tym razem było podobnie, choć, gdy sezon rozkręcał się na dobre, nikt już nie zaprzątał sobie głowy pechowymi numerami. Liczyło się tylko to, żeby dostać pokój w dogodnej lokalizacji, za jakieś rozsądne pieniądze. Ciotka Jagoda bez słowa wsadziła klucz do zamka i drzwi stanęły otworem. To była tak zwana dwójka, czyli pokój dwuosobowy i, jak na taki przystało, nie był zbyt duży. Bez ceregieli rzuciłam miecz na jedno z łóżek, a sprężyny w nim wydały z siebie głuchy jęk.

– Myśl trochę! – zrugała mnie moja matka. – Chcesz zarwać to łóżko?

Wzruszyłam tylko ramionami i usiadłam obok miecza, podczas gdy ona i ksiądz układali Blondyna na drugim łóżku.

Generalnie nie byłabym sobą, gdybym pozostawiła to narzędzie samo sobie, bez uprzedniego przyjrzenia się mu. Jakby nie było, pierwszy raz w życiu widziałam podobno prawdziwy miecz. Korzystając z tego, że reszta była zajęta tą bezwolną kłodą, chwyciłam za rękojeść i wysunęłam go z pokrowca. Gdy tylko to zrobiłam, na jego głowni rozbłysł rząd run, a ja poczułam delikatne mrowienie w palcach i dziwny żelazisty posmak na języku. Trochę szczypało, zupełnie jakbym polizała baterię. Wciągnęłam gwałtownie powietrze, bo poczułam się trochę podobnie jak wtedy na deptaku, kiedy zalała nas fala wody. Zerknęłam na swoją lewą rękę, gdzie szklana nimfa zostawiła mi swoje znamię. Z niepokojem zauważyłam, że dziwaczne esy-floresy tatuażu wspięły mi się już do łokcia. Chciałam odrzucić miecz od siebie, ale kiedy wykonałam ruch z zaskoczeniem stwierdziłam, że nie jest już taki ciężki. Bezmyślnie wyciągnęłam go całego ze skórzanej pochwy i zamachnęłam się delikatnie, żeby sprawdzić czy mi się nie wydawało. Ale faktycznie, był lekki. No może lekki to określenie na wyrost, ale to na pewno już nie było to ciężkie żelastwo, które z takim trudem wniosłam na górę. Byłam w stanie utrzymać go w jednej ręce.

– Rzuć to! – niespodziewany ryk wystraszył mnie niemal na śmierć i posłusznie puściłam miecz, który rąbnął o podłogę z głuchym hukiem. Runy na klindze zgasły, zniknęły, jakby ich tam nigdy nie było, a znamię na mojej lewej ręce powróciło do swoich pierwotnych rozmiarów.

Nie zdążyłam nawet zapytać się, o co właściwie chodzi, kiedy dopadł do mnie ksiądz, ewidentnie czymś wystraszony. Chwycił mnie gwałtownie za prawą rękę, tę samą w której dopiero co trzymałam miecz i uważnie ją obejrzał. Po czym osłupiał.

– Nic ci nie jest? – zapytał z autentycznym przerażeniem i dotknął mojej dłoni. – Nie boli cię?

– A powinno? – udało mi się wydobyć z siebie głos. Wystraszył mnie nie na żarty tym krzykiem.

– Czyś ty oszalała?! – Moja matka wkroczyła do akcji. – Po co to dotykałaś?!

– Dita, dobrze się czujesz? – ciotka Jagoda nachyliła się nade mną, a w jej głosie dało się słyszeć troskę.

– Odwalcie się! – warknęłam rozzłoszczona ich idiotycznym zachowaniem i wyszarpnęłam rękę z uścisku księdza. – Nic mi nie jest i czuję się dobrze! W przeciwieństwie do was!

– Nie dobywa się cudzych mieczy, ty mała idiotko! – Matka już niemal piszczała, to podobnie jak u mnie znak, że była bardzo zdenerwowana.

– Chciałam go tylko obejrzeć, przecież nic mu nie zrobiłam! – obraziłam się natychmiast. Żeby własna matka mnie od idiotek wyzywała…

– Sęk w tym, co on mógł zrobić tobie – Ksiądz jako pierwszy odzyskał równowagę, choć dalej przyglądał mi się czujnie. – To magiczny przedmiot, nikt, poza Adrianem, nie może go dobyć. Jeśli nie jesteś prawowitym właścicielem takiej rzeczy, jeśli prawowity właściciel ci jej osobiście nie dał lub nie powierzył, to każdy magiczny przedmiot będzie się bronił przed użyciem przez obcą osobę. Powinnaś mieć już dłoń przepaloną do kości.

Z pewnym powątpiewaniem obejrzałam swoje obie ręce. Oczywiście były całe i zdrowe. Dla świętego spokoju pokazałam je zgromadzonemu nade mną towarzystwu. Tylko na języku został mi ten dziwny posmak, ale wolałam o tym nie wspominać przy matce, jak nic dostałaby histerii.

– Przesadzacie – powiedziałam dobitnie, kiedy oni dalej z oznakami niedowierzania patrzyli na moje ręce. Westchnęłam ciężko i schyliłam się po miecz. – Zaraz wam z resztą pokażę…

– Nie! – Moja matka ruszyła się, żeby mnie powstrzymać, ale ksiądz przytrzymał ją na miejscu.

Ja w tym czasie spokojnie podniosłam to żelastwo z podłogi i umieściłam je z powrotem w pochwie. Owszem ręka mnie lekko mrowiła, a żelazisty posmak w ustach się nasilił, ale nic poza tym się nie wydarzyło. To prawda, że czułam się dziwnie, jakby znowu coś w środku mnie się gotowało i wrzało, czekając wybuchu, ale panowałam nad tym. Byłam pobudzona, ale w pełni kontrolowałam swoje emocje. Znamię na ręku znowu urosło, ale nie wychodziło dalej poza łokieć. Czułam się, jakby ta rzecz, w jakiś niepojęty sposób, mnie doładowywała, pompowała we mnie energię, ale jednocześnie robiła to z umiarem, nie pozwalając się jej ze mnie wylać. Z mieczem w ręku czułam się… podrasowana. Silna. Potężna.

– Pierwszy raz widzę coś takiego – stwierdził ksiądz, kiedy ułożyłam miecz, już w pochwie, wzdłuż łóżka. Kiedy wracał do swojego pokrowca, znowu robił się niewiarygodnie ciężki. Zaczynałam podejrzewać, że to ten skórzany gadżet tyle waży. – Z jakiegoś powodu miecz nie uważa cię za obcą.

Wzruszyłam ramionami, niewiele mnie obchodziło, co sobie uważa ta kupa złomu. No, oddając mu sprawiedliwość, wyjątkowo piękna kupa złomu.

Pozostawiłam księdza z tą zagadką i szybko uciekłam z pokoju, bo co chwila się mnie dopytywał jak ja się czuję teraz i jak się czułam dotykając miecza, a moja matka łypała na mnie tylko podejrzliwie. Z jakiegoś powodu wcale nie chciałam się nikomu zwierzać z tego, jakie doznania towarzyszyły mi przy dotykaniu tego przedmiotu… Może dlatego, że wydawało mi się to dziwnie intymnym przeżyciem, w jakiś niepojęty sposób wstydliwym. Zupełnie jakbym miała się im zwierzać, co robiłam na swojej ostatniej randce. Nie to, żebym jakąś ostatnio miała.

Babcia siedziała w kuchni przy stole i uparcie stawiała tarota. Już chciałam jej powiedzieć, żeby możne jednak sobie darowała te bezsensowne zabawy, kiedy dostrzegłam różnicę między kartami, które teraz trzymała w ręku, a tymi których zwykła używać do swoich wróżbiarskich eksperymentów. Tych było przede wszystkim więcej i układała je w zupełnie innej kombinacji. Ich kolor także był inny.

– Co robisz? – Stanęłam tuż za nią, zaglądając jej przez ramię.

W odpowiedzi wymruczała coś pod nosem i rozłożyła na stole cztery karty, układając je tak, że każda z nich mogłaby być wierzchołkiem równoramiennego krzyża. Chwilę na nie patrzyła, mrużąc oczy z namysłem, po czym w samym środku położyła piątą kartę. I zaklęła jednym z tych niemieckich słówek, których lubił używać dziadek.

– Coś nie tak? – zapytałam, patrząc na karty z pewnym niepokojem. Na środkowej karcie widniała postać, która kojarzyła mi się z wodnikiem z horoskopów.

– Rozbita dusza – powiedziała, wskazując kartę stanowiącą wierzchołek krzyża, na której było coś, co mogłoby od biedy udawać kwiatek w nietypowym szaroburym kolorze. Głos babci brzmiał wzniośle i bardzo poważnie, co kontrastowało z tym, co mówiła. – Podzielona i okaleczona. Rządna zemsty, zgorzkniała. Litowy Kwiat.

– Ależ bełkot – odpowiedziałam jej na to tym samym proroczym tonem.

– Pani Śmierci. – Babcia mówiła dalej, niezrażona moją uwagą, wskazując na kartę po prawo z wizerunkiem kostuchy. – Potężna i zachłanna. Niebezpieczna. – Urwała gwałtownie, przejechała palcem na kartę po lewo, na której, jak Boga kocham, była swastyka. – Ślepy Płomień, nieokiełznany, nieustraszony. Nieugaszony. – Kolejna karta, tym razem ta na dole z wizerunkiem krzaka cierni. – Pan Bólu, potrafi go ofiarować, ale i zabrać…

– Babciu – przerwałam jej mocno zdegustowana – a tak po ludzku? Bez tego górnolotnego pieprzenia?

– Po ludzku! – prychnęła urażona. – To nie prognoza pogody kochanie. Próbuję ustalić, co się dzieje z twoim bratem…

– Skoro głupia prognoza pogody ci nie wychodziła, to myślisz, że ustalisz tym sposobem, co się stało z Malkolmem? – weszłam jej w słowo.

– Ale sama musisz przyznać, że z twoją maturą poszło mi dobrze – przypomniała z dumą.

– Powiedz mi jak to jest – poprosiłam siadając obok niej. – Ty się wygłupiasz czy naprawdę potrafisz zobaczyć przyszłość? Nie obraź się, ale zawsze mi się wydawało, że się tylko bawisz tymi kartami, a teraz…

– Karty to nie zabawka – przestrzegła mnie poważnie. – One zawsze mówią prawdę, tylko nie każdy potrafi ją z nich odczytać. Ja wciąż mam z tym problem, albo zadaję niewłaściwe pytania. Ale ich moc jest wielka. Nawet takiej talii, którą grałaś w głupią wojnę ,kiedy byłaś mała. Pytania o pogodę czy o wyniki egzaminów są proste, bo złożoność tych wydarzeń nie jest przesadnie skomplikowana. Gorzej, kiedy zmiennych jest dużo, wtedy karty pokazują tylko najprawdopodobniejszą z możliwości, odsłaniają tylko jedną ścieżkę. Mówią, co by się wydarzyło, gdyby ci jej nie pokazały. A jeśli już ci ją ujawniły to znaczy, że wszystko może pójść jeszcze inaczej. Bo teraz już wiesz.

– Bełkot – powtórzyłam z uporem i przewróciłam oczami. – No i co za ścieżkę teraz ci pokazały?

– Nie pytałam o przyszłość – odparła i sięgnęła po kartę z wodnikiem. – Pytałam o teraźniejszość. W przypadku pytań to teraźniejszość czy o przeszłość karty są o wiele dokładniejsze i konkretniejsze. Nie muszą szukać ścieżek, opowiadają tylko stare historie lub dają wizję. Ta wizja niestety nie określiła mi miejsca, ale określiła mi osoby dramatu. – Dała mi do reki kartę. – Ta karta symbolizuje Malkolma, dlatego jest w centrum, bo o niego było pytanie. Pozostałe cztery mówią o osobach, które mają obecnie bezpośredni wpływ na to, co się z nim dzieje. Teraz dopiero zapytamy o przyszłość.

Po tym stwierdzeniu kolejno rozłożyła jeszcze cztery ozdobne kartoniki. Jeden nad, jak to określiła, Litowym Kwiatem, jeden obok Pani Śmierci i Ślepego Płomienia i jeden pod Panem Bólu. Zmarszczyła brwi i znowu zaczęła od samej góry.

– To ciekawe. – Popukała w kartonik, na którym widniał czarny ptak. – Wygląda na to, że teoria Iva ma ręce i nogi. Raczej nie chodzi tu o wskrzeszenie Perepłuta. Litowy Kwiat mierzy w Lożę.

– I stwierdzasz to na podstawie obrazka z wroną? – zapytałam uprzejmie.

– Krukiem – poprawiła mnie. – A ten kruk symbolizuje jednego z Medvene. A oni z kolei reprezentują Lożę.

– Naciągasz – mruknęłam.

Babcia jednak nie przejmowała się moimi sceptycznymi komentarzami i popukała w kartę, którą ułożyła obok Pani Śmierci. Ta przedstawiała kowala, który uderzał młotem w rozżarzony metal.

– Rzemieślnik – powiedziała z namysłem, ale w jej głosie usłyszałam też troskę. – Bardzo niedobra kombinacja…

– Dlaczego? – przyjrzałam się kartom, ale naprawdę nie widziałam w nich nic niepokojącego.

– To tylko jedna ze ścieżek. – Chyba mówiła to bardziej do siebie niż do mnie. – Ale jeśli się spotkają, to jedno z nich umrze. A ciężko jest zabić kogoś, kogo karty nazywają Panią Śmierci.

– Więc kibicujemy Rzemieślnikowi? – zapytałam, a ona popatrzyła na mnie jakbym była głupia i nie pojmowała najprostszych rzeczy. Postanowiłam więcej nie drążyć tematu tego kowala i wskazałam na kratę obok Ślepego Płomienia. – No dobrze, a to?

Na kartoniku była syrenka. Miała zielone włosy, długi, powywijany, niebieski ogon i koszmarnie szpetną twarz.

Babcia na jej widok zmarszczyła brwi.

– Tu wychodzi jakaś bzdura – stwierdziła wreszcie stanowczo.

Ku mojemu zdziwieniu dołożyła jeszcze jedną kartę. Ta przedstawiała białego konia, na co babcia całkiem poczerwieniała na twarzy.

– Czy ty czasem nie oszukujesz? – zapytałam i wskazałam na kartę z koniem. – Tak chyba nie wolno sobie dokładać kart, co?

– Poprosiłam o doprecyzowanie – machnęła lekceważąco ręką. – Tymczasem dostaję jeszcze większy chaos.

– Ale o co chodzi? Wyszło tu coś niedobrego?

– Nie… – Zawahała się. – Nie wiem. Nie rozumiem tego… Brak temu logiki, woda i ogień powinny się zwalczać. Bzdury.

– Dobra, to olejmy to póki co. – Trochę mnie martwiła ta jej zdezorientowana mina. – A ta karta?

Kolejna krata, ta pod Panem Bólu, przedstawiała rycerza w lśniącej zbroi, z czerwoną peleryną na plecach, z wielkim toporem w rękach.

– Potęga – powiedziała babcia na widok topornika. – Silna osobowość zmierzy się z Panem Bólu.

– I kto wygra? – spytałam zachłannie.

– A skąd mam wiedzieć? – oburzyła się. – Tu albo zwycięży ból albo charakter, to dwie równorzędne siły. Karty nie przechylają się na żadną ze stron.

Westchnęłam rozczarowana i zobaczyłam że babcia sięga po jeszcze jedną kartę do wyłożenia, ale ewidentnie się waha.

– Połóż proszę kartę Malkolam na miejsce – powiedziała wreszcie, a ja posłusznie ułożyłam na środku kartę z wodnikiem, którą mi wcześniej dała.

Już bez słowa wyłożyła kolejny kartonik, układając go w poprzek na karcie oznaczającej Malkolma. To co na nim było, przypominało mi najbardziej płonący trójkąt.

– No nie! – zdenerwowała się babcia. – Znowu to samo! Ogień i woda!

– To dobrze czy źle? – spytałam w napięciu.

– Teoretycznie źle. – Starała się ochłonąć – Te żywioły się zwalczają, są sobie przeciwstawne. Nie zestawia się ich razem, taki układ to synonim magicznej kolizji. Ale karty nie pokazują tu konfrontacji. Owszem, zagrożenie tak, ale dla obu tych sił. Podobnie jest tutaj – wskazała na lewe skrzydło krzyża, tam gdzie odłożyła kartę z białym koniem. – Ogień i woda obok siebie.

Na końcu języka miałam parę pytań, ale się powstrzymałam przed ich zadaniem. Nie chciałam się w żaden sposób sugerować tym, co pokazywały karty. Mogłam ryzykować jeśli chodzi o pisanie matury, ale nie kiedy chodzi o życie mojego brata.

Generalnie najbliższa byłam wierzeniu w to, że karty pokazują różne rzeczy dosyć przypadkowo, a to my sami, osoby które w to wierzymy, nakręcamy spiralę wydarzeń tak,  żeby wszystko się dopasowało do karcianych czy innych przepowiedni. Zasugerowani dążymy do takiego, a nie innego rozwiązania, myślami ściągamy złe bądź dobre dla nas wydarzenia. To była teoria, która w miarę mieściła mi się w głowie i z którą mogłam się pogodzić na kilku poziomach. Bo na pewno nie zamierzałam przyznawać, że kilka kartonów sztywnego papieru może wiedzieć, co mnie czeka za chwilę, za miesiąc czy za rok. Pozwolę sobie sądzić, że to jednak ja kształtuję rzeczywistość wokół mnie i będąc dobrej myśli znajdę mojego barta.

Wstałam od stołu, a babcia podążyła za mną wzrokiem. Bez słowa przeszłam do przedpokoju i założyłam buty.

– A ty gdzie się wybierasz? – zapytała zaniepokojona, stając nagle nade mną, kiedy wiązałam tenisówki. – Nigdzie nie wyjdziesz, cała starówka roi się od Strażników i Sprzątaczy, nie wypuszczą cię poza barierę…

– Niech tylko spróbują mi czegoś zabronić – warknęłam rozdrażniona i sprawdziłam czy mam telefon. Oczywiście go nie miałam, bo zamókł mi kiedy zalałam deptak, ale głupich odruchów pewnie nie pozbędę się nigdy. – A ty nie próbuj mnie zatrzymywać.

– Dita, dzieciaku – powiedziała babcia z pobłażliwym westchnieniem. – Jako że jesteś moją wnuczką, córką mojej córki, dobrze wiem, że równie dobrze mogłabym próbować zatrzymać rozpędzoną lokomotywę. Ale proszę cię, nie rób niczego pochopnie. Wiem, że jesteś sceptyczna, ale to, co pokazały mi karty jest bardzo niepokojące.

– Ale oczywiście nie powiesz mi wprost, co jest takie niepokojące! – wybuchłam w końcu. – Niczego mi nigdy nie mówicie! Jak ci się wydaje, jak mam reagować na to co się tu dzieje? Szczerze mówiąc jestem przytłoczona! Ale to nie pomoże Malkolmowi, jeśli tu usiądę i zacznę płakać albo zastanawiać się jaki potwór wyskoczy mi dzisiaj z szafy, bo nagle okazało się, że dla mojej rodziny takie epizody to normalka. Tylko że nikt, przez osiemnaście lat mojego życia, nie raczył mi o tym wspomnieć! A teraz ty, która nie potrafiłaś wywróżyć dobrze nawet pogody, zmieniasz mi się nagle w wieszczącą, bełkoczącą wróżbitkę i opowiadasz o swoich niepokojących wizjach, biorąc to, co zobaczyłaś w kartach za pewnik! Teraz! Bo teraz nie masz innego wyjścia, ale żeby mnie tam nie było razem z Malkolmem, gdybym nie zobaczyła tego co widziałam, gdyby jakieś wodne coś nie narysowało mi tego na ręce, dalej byście mnie okłamywały! Więc nie wytykaj mi mojego sceptycyzmu, bo przez całe moje życie na niego pracowałyście!

Szczęśliwie mnie w końcu zatchnęło. Od razu pożałowałam, że nakrzyczałam na babcię. Nie tak zamierzałam wyjaśniać sprawę trzymania mnie w niewiedzy, ale naprawdę byłam za to wściekła. A tłumienie takich emocji nigdy nie było moją mocną stroną, w końcu musiałam wybuchnąć.

– Gdyby to zależało tylko ode mnie, wiedziałabyś – odparła babcia cicho. – Ale nie ja jestem twoją matką. A Malwinę magia bardzo skrzywdziła. Najpierw odebrała jej ojca, nim zdążyła się nim nacieszyć. Wiedziała, że umarł niepotrzebnie, że gdyby nie związał się z naszą rodziną, ze mną, dożyłby sędziwego wieku, cieszył się każdą chwilą i zrobił wszystko to, co sobie zaplanował. Tuż po jego śmierci powiedziała mi, że nigdy nie będzie mieć męża. Ani dzieci. Że nie zniosłaby tego, gdyby jej dzieci musiałby przechodzić przez to, co ona teraz. Wyrzekła się wszystkiego, co wiązało się z magią i starała się żyć jak najnormalniej. Robiła nam awantury, kiedy ja bądź Jagoda rzucałyśmy małe uroki. Była bardzo rozgoryczona, uważała, że skoro magia odebrała jej ojca, to i my powinnyśmy się jej wyrzec. Zmieniła się nie do poznania, kiedy spotkała twojego ojca. Straciła dla niego głowę, w życiu bym nie podejrzewała twojej matki o taki afekt, naprawdę. Była tak spragniona czyjejś bliskość po latach izolowania się, że była gotowa zrobić wszystko, żeby tylko móc zatrzymać go przy sobie. Klątwa to nie wyrok, są przeciwzaklęcia, ochronne rytuały, talizmany… Twoja matka stała się specjalistką od nich, wzniosła ochronny mur dla twojego ojca, zrobiła wszystko, aby przekleństwo go nie dosięgnęło.

– Jednak zarówno tata jak i dziadek nie żyją. – Spojrzałam na nią bardzo poważnie. Wcale nie chciałam przerywać tej opowieści, to babcia zrobiła efektowną pauzę, a ja nie wytrzymałam. Musiałam wiedzieć. Jeśli można było tę klątwę jakoś powstrzymać, to czemu to się nie udało?

– Jeśli już decydujesz się na zaklęcie ochronne i to tak zaawansowane, musisz podporządkować mu całe swoje życie. – Babcia uśmiechnęła się blado. – Każdego dnia, o stałej godzinie, zawsze dokładnie w tej samej kolejności, każdy rytuał wymaga maksimum skupienia i poświęcenia. Wystarczy zapomnieć o jakimś szczególe, spóźnić się o minutę, rozproszyć i cała twoja praca idzie na marne. Czasami nawet nie zdajesz sobie sprawy ze swojego potknięcia, dopóki nie jest za późno. Dla twojej matki cios był tym większy, bo zawsze była tak obowiązkowa i dokładna. Tym większy, bo złamała dane sobie słowo i pozwoliła sobie sądzić, że może mieć normalnie funkcjonującą rodzinę. Miała was i utraciła człowieka, którego tak bardzo kochała. Była przekonana, że sobie już nie poradzi. Czuła, że zawiodła i jego, i swoje dzieci. Widzisz, ona wychodzi z założenia, że już przegrała, ale sądziła, że wy ciągle możecie wygrać. Dlatego tak bardzo pragnęła dla was normalności, chciała was trzymać od tego z daleka. Pragnęła się dla was poświęcić, żebyście chociaż wy mogli żyć szczęśliwie i beztrosko. Cóż, Malkolm szybko jej się wymknął. Moc go odnalazła, niezależnie  od tego, jak bardzo wasza matka chciała go ukryć. Loża z kolei chciała go jej odebrać, niemal już od dnia narodzin. A kiedy dorósł, sam podjął decyzję. Ona ustąpiła, bo chciała wierzyć, że Loża zapewni mu dobrobyt i bezpieczeństwo na drodze, którą uparł się podążać… Z tobą jednak było inaczej. Byłaś dokładnie taka, jaką pragnęła cię mieć Malwina. Głucha i niewrażliwa na Moc. Obojętna, spragniona małych, przyziemnych rzeczy, zachowująca się dokładnie tak, jak każde normalne dziecko. Więc skupiła się na tobie. Miałaś być najdoskonalej najzwyklejszą, dobrze ułożoną nastolatką, a potem dobrą żoną i matką, jaką jej nigdy nie było dane być we własnej opinii.

– Bzdura – fuknęłam, nie sądziłam, że moja matka mogłaby być aż tak głupia. – Poza tym mnie ta cała klątwa obejmuje tak samo, prawda? Nawet gdybym miała ambicje stać się kurą domową i niańką do dzieci, moja rodzina rozpadłaby się tak samo jak jej…

– Nie słuchasz, co mówię – przerwała mi babcia. – Powiedziałam, że ona planowała poświęcić się dla was. Chroniłaby twoją rodzinę, mężczyznę, którego byś wybrała. Odprawiałaby rytuały za ciebie i dla ciebie. Jeśli coś poszłoby nie tak, byłoby to tylko jej winą, ty nie musiałabyś się dręczyć świadomością że nie dałaś rady, że zginął, bo o czymś zapomniałaś. Ona uważała, że niewiedza oszczędziłaby ci cierpień i trudnych wyborów. Że nigdy nie postawiłaby cię przed dylematem czy pakować się w jakikolwiek związek wiedząc, że utracisz to, co kochasz. Kłóciłyśmy się o to bardzo często, bo ja sama uważałam, że wyrządza ci tym jeszcze większą krzywdę. Ale byłaś tylko jej dzieckiem i nie miałam prawa jej mówić, jak ma cię wychowywać. Mogłam ci tylko przemycać trochę wiedzy, postraszyć cię klątwą półżartem, pokazać ci runy i karty, i wierzyć, że kiedyś zrozumiesz. Jeśli cię to pocieszy, Malkolma też świerzbił język, już od dawna, żeby ci powiedzieć. Odkąd udał się na nauki do Corbina, nie było dnia żeby nie dzwonił i nie suszył głowy waszej matce, że powinna pozwolić ci się rozwijać.

Spuściłam wzrok na swoje buty. Malkom chciał mi powiedzieć. Tam przy fontannie chciał złamać zakaz matki… Czy gdybym wiedziała od początku, czy gdyby one mnie uczyły od małego, byłabym w stanie dziś pomóc mojemu bratu? Czy gdybym nie była tak koszmarnie bezradna, nieudolna, ten świr nie dał rady by go zabrać?

I co ta moja matka sobie właściwie myślała? To ja kształtuję rzeczywistość wokół mnie, powinnam mieć, do diabła, prawo wybrać, tak jak Malkolm. Tylko dlatego, że byłam mniej zdolna od niego, zamknęła mnie pod szklanym kloszem i chciała hodować jak roślinę, kierując, w którą stronę mam rosnąć. Moja irytacja sięgnęła zenitu.

Już bez słowa wyszłam z domu trzaskając drzwiami. Nic mnie nie obchodziły jej intencje, ani jej nadopiekuńczość, ani ta wyświechtana gadka – że to dla mojego dobra. Sama zadecyduję, co jest dla mnie dobre. Sama zdecyduję jak i czy w ogóle założę rodzinę. O nic jej nie prosiłam, a już na pewno nie o to, żeby zaharowywała się jak wół każdego dnia, pchając wszystko we mnie i nie robiąc niczego dla samej siebie…

Zatrzymałam się gwałtownie, bo zdałam sobie sprawę, że płaczę. Ogarnęło mnie irracjonalne poczucie winy. Dobrze wiedziałam, że to, co zrobiła moja matka ze swoim życiem, to nie był ani mój wymysł, ani moja wina, ale mimo wszystko zapłakałam nad jej i nad swoim losem. Przecież wiedziałam jaka jest, jaka odpowiedzialna i obowiązkowa, jak bardzo pragnęła mnie dobrze i przykładnie wychować. Jak bardzo chciała mi oddać wszystko, co miała. I przez te wszystkie lata była z tym sama. Najwyraźniej ani babcia, ani ciotka Jagoda nie potrafiły zrozumieć, że chciała mi wynagrodzić śmierć ojca. Bo teraz już wiedziałam, że przez te wszystkie lata czuła się winna jego śmierci. Nie bardzo potrafiłam sobie wyobrazić o czym takim mogła zapomnieć, ale widać nie ona jedna. Nie wierzę, że babcia czy ciotka Jagoda także nie próbowały chronić bliskich im mężczyzn, a w efekcie przecież i oni umarli. Więc i one musiały popełnić błąd. Ale tylko matka postanowiła siebie za to ukarać.

Co za bezdenna idiotka!

Złość odeszła równie szybko jak się pojawiła i stałam na tej ulicy jak ofiara losu i płakałam jak małe dziecko. Powiedziałam babci prawdę – czułam się przytłoczona tym wszystkim. I właśnie do mnie dotarło jak bezsilna jestem.

Chciałam ratować mojego brata, ale nie wiedziałam, od czego miałabym zacząć. Może, gdyby mnie z nim wtedy nie było, obroniłby się lepiej, nie musząc sobie zawracać głowy mną.

Mama musiała czuć się winna już od dawna i nie ważne jak rozsądne kontrargumenty by jej się w tej sprawie przedstawiło. A ja nawet nie spróbowałam jej pocieszyć, ciągle się tylko na nią złoszcząc i szukając zaczepki. Och, oczywiście, że nie miała racji próbując taić przede mną rodzinne sekrety, ale, mimo szczerych chęci, nie potrafiłam jej jednak za to winić. Jeśli już coś sobie ubzdurała, to wołami by jej od tego nie odciągnęli. A ja nie starałam się nigdy zrozumieć, co tak naprawdę nią kierowało, kiedy wyrabiała po trzy etaty, a w nielicznych wolnych chwilach prała, sprzątała i gotowała, nawet jeśli nie musiała.

To prawda, że byłam głucha, obojętna i niewrażliwa. Nie tylko na tę całą moc, czymkolwiek ona była, ale także na to, co działo się z najbliższą mi osobą.

– Hej! – zawołał ktoś za mną, więc się odwróciłam, szybko wycierając łzy z oczu. Jakiś facet szedł w moim kierunku szybkim i sprężystym krokiem. – Co tu robisz? Nie widzisz, że została postawiona bariera? Proszę się natychmiast wylegitymować!

Po uważniejszym przyjrzeniu się mu, cokolwiek zdębiałam. Miał na sobie czarny uniform z białym, niedużym nadrukiem na lewej piersi „Sprzątacz”, a na plecach powiewała mu krótka pelerynka z takim samym nadrukiem, tylko że dużo większym. Na głowie zaś miał najprawdziwszy w świecie cylinder, który zdjął, gdy tylko się do mnie zbliżył. Wsadził rękę do nietypowego kapelusza aż po łokieć, co zdawało się być fizycznie niemożliwe, gdyż cylinder nie był aż tak wysoki, poszperał w nim mrucząc coś pod nosem, po czym wyjął z niego dziwne urządzenie przypominające przerośnięta komórkę.

– Twoje nazwisko panienko? – zapytał mnie nadętym tonem, wciskając jakieś guziczki na urządzeniu. – Strażnicy wydali nakaz pozostania w domu wszystkim magom i czarodziejom w obrębie zony, nie szwendania się i pilnowania niemagicznych.

– A niby kiedy wydali mi taki nakaz, paniczyku? – uderzyłam w ten sam ton co on, bo bardzo nie lubiłam takiego traktowania.

Podniósł na mnie wzrok, a w jego oczach dostrzegłam oburzenie. Nim jednak zdążył mi cokolwiek odpowiedzieć, usłyszałam tuż za plecami ciche „puf” i ktoś chwycił mnie za ramię. Bardzo delikatnie i ostrożnie, ale to wystarczyło, żeby serce podskoczyło mi w okolice gardła.

– Ona jest ze mną – powiedział Biały Chłopak do Czarnej Pelerynki. – Wracaj do pracy.

Czarna Pelerynka nasadził na głowę swój cylinder, uprzednio schowawszy do niego dziwaczne urządzenie, wyburczał niewyraźnie przeprosiny, po czym obrócił się na pięcie i obrażony odmaszerował w swoją stronę.

– Nigdy więcej nie pojawiaj się przy mnie znikąd! – warknęłam gdy tylko tamten się oddalił i wyrwałam ramię z uścisku chłopaka. Nie protestował, od razu mnie puścił. Jeszcze się trzęsłam. Dźwięk, jaki wydał nim się pojawił, za bardzo kojarzył mi się z tym szajbusem, który porwał Malkolma. Przez jedną straszną sekundę myślałam, że to właśnie on materializuje się za moimi plecami.

– Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. – Uśmiechnął się nieco speszony. – Wyczułem twój smutek i pomyślałem, że coś się stało.

Popatrzyłam na niego zaskoczona.

– Przepraszam bardzo, że co?

– Jestem empatą – wyjaśnił i uciekł spojrzeniem gdzieś w bok, wyraźnie zmieszany. – Wyczuwam ludzkie emocje. Jeśli mam z kimś nawiązaną więź, to, nawet gdy ten ktoś jest bardzo daleko, potrafię poczuć, kiedy dzieje się z nim coś złego. Dlatego pojawiłem się przy was pierwszy, jak ten czarownik zaatakował. Wyczułem napięcie i strach Malkolma. No i łatwiej mi się teleportować na duże odległości niż innym, dlatego mój ojciec i Ivo pojawili się później, pomimo że powiadomiłem ich od razu.

– No tak, normalka – zauważyłam ironicznie. – Powinnam się była domyślić, mój brat zawsze miał dziwnych kumpli…

Zaśmiał się, ale zaśmiał się tak uroczo, że sama nie potrafiłam się powstrzymać od nikłego uśmiechu. Bardzo mi się nie podobały moje reakcje w jego towarzystwie. Był zbyt śliczny i totalnie rozbrajający.

– Jesteście do siebie podobni – powiedział wreszcie. – Ty i Malkolm.

– Jeśli planowałeś mi prawić komplementy, to kiepsko ci idzie – chlapnęłam bez namysłu, ale naprawdę nie wiedziałam jak mam zareagować na uwagę, że ja i mój brat jesteśmy do siebie podobni. Siłą rzeczy musimy być choć trochę, skoro jesteśmy rodzeństwem. – Poza tym masz jakieś imię? Zauważyłam brzydką tendencję do nieprzedstawiania mi się i wołania do mnie na 'ty’ u zupełnie obcych mi ludzi. Co prawda na 'panią’ trzeba mieć wygląd i pieniądze, niemniej jednak mojej matce udało się wpoić mi pewne podstawowe zasady…

Pewnie dalej bym plotła bez sensu, gdyby znowu nie zaczął się śmiać. Kurczę, był niesamowity kiedy to robił, nawet jeśli reakcja była cokolwiek nie na miejscu.

– No to już był niegrzeczne. – Zdobyłam się jednak na reprymendę, choć wiele mnie kosztowało powstrzymanie się od śmiania razem z nim. Rety, nie sądziłam, że JA kiedykolwiek będę kogoś strofować a propos złych manier. I to jeszcze kogoś, kto tak wygląda.

– Przepraszam. – Opanował się. – Ale naprawdę jesteście podobni. I to nie komplement, a stwierdzenie faktu, komplementy prawię zwykle trochę lepsze. – Popatrzył na mnie poważnie tymi oczami w kolorze ultramaryny i skłonił się lekko – Lambert Medvene.

– Jak ładnie – mruknęłam na to i pozwoliłam, żeby formalności stało się zadość. – Jeśli chodzi o mnie brzmi to bardziej prozaicznie. – W odpowiedzi na jego ukłon dygnęłam jak panienka z dobrego domu, matka by była ze mnie taka dumna, gdyby to widziała. Albo dostałaby zawału. – Judyta Litner.

Znowu się uśmiechnął, choć wyraźnie starał się to ukryć. Pewnie, takie moje zakichane szczęście, jeśli już los stawia mi na drodze super przystojnego samca w moim wieku, to na pewno jest jakiś haczyk. Tym razem robię dla takiego za pośmiewisko. Może trzeba było podać rękę? Dobrze, że nigdy się specjalnie nie przejmowałam takimi gafami i nie zmienią tego nawet jego ultramarynowe ślepia.

– Mogę ci mówić Bercik? – wypaliłam chyba samej sobie na złość, żeby do reszty pogrzebać szanse na nową, miłą znajomość. – Tak bardziej swojsko.

– W życiu. – Mimo dość ostrego zaprzeczenia znowu się zaśmiał. Najwyraźniej tym, co go tak bawiło, była moja prostacka prostolinijność, bo zdrobnienie raczej na pewno mu się nie podobało. – Wystarczy, że Ivo tak do mnie mówi, kiedy chce mi dokuczyć.

– Ivo to ten potargany piękniś? – zapytałam i ruszyłam się z miejsca, gestem pokazując mu, że chce iść w stronę Długiej. Nie protestował, ruszył za mną. – Ten ulizany to twój ojciec, to już pamiętam. Oni mówią z nikłym akcentem, ale ty świetnie sobie radzisz z polskim. Bo jesteście obcokrajowcami, prawda?

– Ja jestem Polakiem – oświadczył stanowczo. – Urodziłem się w Polsce i wychowałem. Moja matka jest Polką. Nie znam i nigdy nie widziałem ojczyzny mojego ojca. Nie znam nawet jego języka, od małego mówię po polsku.

– Wiesz, z takim wyglądem nie zdziwiłabym się, gdybyście nie tylko byli z innego kraju, ale w ogóle z innej planety. – Podsumowałam, kiedy doszliśmy wreszcie do Długiej. – Niemniej jednak, miło słyszeć, że są w tym kraju jeszcze jacyś patrioci.

Na deptaku roiło się od Czarnych Pelerynek. Najwięcej ludzi wystrojonych w cylindry krzątało się przy zdezelowanej fontannie Neptuna oraz między Dworem Artusa a Złotą Kamienicą. Fontanna obecnie prezentowała sobą jedynie kupę gruzu, z której strzelał w górę cienki strumień wody i poczułam, że mi wstyd. Zdaje się, że nieodwracalnie zniszczyłam piękny zabytek i symbol mojego miasta. Na swoje usprawiedliwienie miałam tylko to, że naprawdę tego nie chciałam. Grupka Czarnych Pelerynek stała nad tym obrazem nędzy i rozpaczy. Z niesmakiem oraz niezadowoleniem wypisanymi na twarzach,  cmokali i drapali się z namysłem po głowach. Do moich uszu doleciały też nikłe przekleństwa, w których to facet w cylindrze wyrażał swoją bardzo złą opinię o osobie, która narobiła tego bałaganu. Czyli o mnie. Ciekawiło mnie trochę, co by zrobił, gdyby wiedział, że obiekt jego klątw stoi ledwie kilka kroków od niego.

– No i na co się gapicie?! – Nagły ryk rozdarł czas i przestrzeń, a Czarne Peleryny nerwowo podskoczyły. – Do roboty patałachy!

Owe zagrzewające do pracy okrzyki wydawał z siebie nie kto inny, jak sam Kwadratowa Szczęka. Czarne Pelerynki, na to jego wystąpienie, świńskim truchtem zabrały się do rzeczonej roboty i na moich zdumionych oczach, zaczęły odbudowywać fontannę. Okrążyli ją ciasnym kręgiem i chwycili się za ręce, monotonnie mrucząc pod nosem jakąś dziwną melodię, a potrzaskane kamienne elementy zaczęły łączyć się mozolnie w pierwotną całość, jak zwyrodniałe puzzle.

– Trzymać mi ten szyk i to tempo! – warknął jeszcze na nich Kwadratowy. – Jak zobaczę któregoś, że odszedł, to nogi z dupy powyrywam! Za piętnaście minut chcę mieć tego kamiennego gnoja w jednym kawałku! I bez partaniny, bo konserwatorzy zabytków nie dadzą mi żyć, a wtedy urwę wam łby i nasram w szyje!

– Kapitan Rudnicki. – Pospieszył  Lambert z wyjaśnieniami, kiedy oniemiała obserwowałam tę scenę. – Uroczy człowiek. Idę o zakład, że w poprzednim wcieleniu był poganiaczem niewolników.

– Kapitan czego? – zapytałam machinalnie, a moje oczy śledziły po kolei każdy kawałek gruzu, który toczył się z powrotem w stronę fontanny, żeby uzupełnić jej braki.

– Gdańskich Strażników. Teoretycznie jest niżej od mojego ojca i Iva i im podlega, ale praktycznie ma to w dupie. Trudny człowiek we współpracy.

Słuchałam tylko jednym uchem. Czarne Pelerynki zaintonowały swoją pieśń głośniej, puściły ręce i zaczęły się oddalać od fontanny, symetrycznie rozszerzając koło, które tworzyły. Kiedy osiągnęło średnicę na oko czterech metrów, zaczęło się prawdziwe przedstawienie. Powietrze w okręgu zafalowało, a kamienne odłamki zaczęły fruwać w powietrzu i wskakiwać na wyznaczone miejsca, zupełnie jakby ktoś cofał film. Między gruzem mignęły mi powidoki wody, która rozsadziła zabytkową rzeźbę. Pojawiała się i znikała, niczym duch czy nikłe wspomnienie. Spod sterty kamieni wyłoniła się wreszcie odlana z brązu figura samego Neptuna, ale pomimo, że była w jednym kawałku, nie wyglądała najlepiej. Trójząb miał połamane zęby, a jego rękojeść była powyginana. Poobtłukiwały się drobne elementy, a całość była koszmarnie porysowana. Spodziewałam się, że i dla pomnika „film zostanie cofnięty”, ale nic takiego się nie wydarzyło. Taki obdrapany i pokiereszowany został osadzony na misie i przytwierdzony do wymyślnego trzonu w głównym basenie fontanny, który z każdą chwilą odzyskiwał swoją dawną świetność. Teraz w powietrzu wirowały drobne elementy zasklepiając i wypełniając małe szczeliny i zadrapania. Tylko Neptun dalej wyglądał jak po katastrofie.

– Dlaczego nie naprawiają Neptuna? – zapytałam oburzona. – Wszystkie kamienne elementy są już prawie całe, a Neptun…

– Sprzątacze nie są władni go naprawić. – Lambert pokręcił głową. – To rzeźba ustawiona ku chwale potężnego bóstwa i nawet jeśli w intencji jej twórców nie leżało czynić z niej ołtarza jemu poświęconego, to jednak nim się stała. Tak naprawdę nie potrzeba wielkiej czci, żeby jakiś przedmiot był boskim atrybutem. Zainteresowanie i szacunek jaki wzbudza ta fontanna, to jaką opieką otaczają ją konserwatorzy zabytków, to że imię Neptuna jest tu wypowiadane częściej niż gdzie indziej, tchnęło w tę rzeźbę boską moc. Nic wielkiego co prawda, ledwie słabe echo prawdziwej potęgi bóstwa, ale to wystarczy żeby sztuczki Sprzątaczy na rzeźbę nie podziały. Poza tym to metal, a metale szybko wchłaniają magię, karmiąc się nią. Dlatego kamienne elementy uległy, a odlew z brązu pozostał bez zmian. W sumie głupi paradoks, bo pomnik można uszkodzić mechanicznie, ale nie można w niego zaingerować magicznie. Boska ochrona i żarłoczny metal  nie pozwolą na to, żeby jakiś zuchwały magik próbował ingerować w wizerunek Neptuna.

– I co, taki już zostanie? Połamany i obdrapany?

– Pewnie nie. – Uśmiechnął się. – Potrzebny jest po prostu dobry Rzemieślnik, a oni mają to szczęście w nieszczęściu, że posiadają jednego z najlepszych w swojej drużynie. Problem polega na tym, że obecnie leży zalany w trupa u ciebie w domu. Ale to i tak nie wygląda na pracę na pięć minut, tylko na pięć miesięcy. Pewnie po prostu ustawią mocną iluzję na czas napraw.

– Rzemieślnik? – W głowie zapaliła mi się czerwona lampka, a przed oczami znowu miałam karty babci. Rzemieślnik miał się mierzyć z Panią Śmierci.

– Rzemieślnicy to ludzie wytwarzający i naprawiający magiczne przedmioty – wyjaśnił cierpliwie. – Najczęściej z metali szlachetnych, bo te są najbardziej łakome na magię, ale dobry Rzemieślnik potrafi wykrzesać coś z każdego metalu, a także z kamieni. Najczęściej jest to broń: miecze, sztylety, pistolety, amunicja. Ale równie popularne są amulety i talizmany. Każdy taki przedmiot ma swoje własne niepowtarzalne zdolności. Nie znajdziesz dwóch mieczy o takich samych właściwościach, ani dwóch talizmanów o identycznym działaniu. Podobnym, niekiedy nawet bardzo, ale nigdy nie będą bliźniacze, każdy będzie miał jakąś tylko swoją właściwość, tylko swoją kombinację mocy. W dodatku z biegiem czasu takie osobiste gadżety coraz bardziej przystosowują się do swoich użytkowników, zgrywają się z nimi i służą tylko im.

Nagle miłą konwersację przerwał nam straszny huk. Oboje obejrzeliśmy się w stronę Dworu Artusa, skąd dobiegł niepokojący dźwięk. Było tam już niemałe zbiegowisko Sprzątaczy, a między nimi dostrzegłam ojca Lamberta – Corbina. Cała ta grupa otaczała kręgiem wyrysowane na ziemi fioletowe znaki oraz Iva, który stał nad tymi malowidłami i szemrał coś do siebie pod nosem. Nie dostrzegłam jednak niczego, co mogło wydać z siebie ten donośny dźwięk.

– Znaleźli teleport. – Lambert zmarszczył białe brwi z namysłem. – Wygląda na to, że ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby go zablokować, skoro Ivo ma problem, żeby przez niego przejść…

Ledwo zdążył to powiedzieć, a znowu huknęło. Dźwięk jakby wydobywał się z malowideł na chodniku i swoją mocą rzucił Iva na kolana. Dosłyszałam serię przekleństw z jego ust, kiedy się podnosił, po czym znowu zajął poprzednią pozycję i przystąpił do mamrotania.

– Jest uszkodzony. – Padło stwierdzenie, a obok nas pojawił się Kwadratowa Szczęka, oficjalnie nazywany tu kapitanem Rudnickim. – Woda zmyła główne ścieżki, określające teleport.

Spojrzał na mnie wymownie, zupełnie jakby mówił: „Tak, uważam że to twoja wina”. Nie miałam na to żadnej odpowiedzi, więc spojrzałam tylko na niego spode łba. Czułam się winna, dopiero teraz zdałam sobie z tego w pełni sprawę.

– A ja myślałem, że to wasz elementalista zaorał tu pół deptaka razem ze ścieżkami. – Lambert w przeciwieństwie do mnie miał odpowiedź. I to dosyć uszczypliwą.

– Cóż, nikt nie twierdzi, że myślenie jest twoją mocną stroną, śliczny chłopcze. – Na twarzy kapitana pojawił się złośliwie perfidny uśmieszek. Otwarcie sugerował, że atrakcyjny wygląd chłopaka nie idzie w parze z jego intelektem. Czyżby zazdrość przez niego przemawiała?

Zarówno ja jak i Lambert równocześnie otworzyliśmy usta, żeby coś na to odpysknąć, ale zostaliśmy uprzedzeni.

– Grzeczniej Rudi. – Niespodziewanie podszedł do nas Corbin, nie spuszczając swoich niezwykłych oczu z nadętego pana kapitana. – Niezależnie od tego, z jak trudnym charakterem się urodziłeś, nie pozwolę ci obrażać mojego syna.

– Twojego syna w ogóle tu nie powinno być – fuknął Rudi w odpowiedzi, a my oboje z Lambertem zaczęliśmy obserwować sytuację z rosnącym zainteresowaniem.

– A to swoją drogą. – Corbin jednak nie dał się wciągnąć w pyskówkę, ze stoickim spokojem przeniósł wzrok z Rudiego na swojego syna. – Kazałem ci wracać do domu.

– Musiało mi coś umknąć. – Lambert przewrócił oczami w podobny do mnie sposób, kiedy sama rozmawiałam ze swoją matką. – I co, dasz mi teraz kolejny szlaban?

– Skąd. – Corbin zrobił uprzejmie zdziwioną minę. – Po prostu powiem o wszystkim twojej matce.

Chłopak w odpowiedzi zmrużył swoje niezwykłe oczy, marszcząc groźnie białe brwi, ale poniechał już komentarzy. Syknęłam cicho. To się nazywa chwyt poniżej pasa. Sama często słyszałam podobne pogróżki od mojego brata, jak coś zmalowałam. „Zobaczysz, powiem wszystko matce”.

To mi przypomniało, że przyszłam tu w konkretnym celu.

– Co tam się dzieje? – wypaliłam od razu i wskazałam w stronę Iva, mocującego się z jakąś niewidzialną siłą w zdewastowanym kręgu wyrysowanym na chodniku. – To pomoże znaleźć mojego brata?

Ojciec Lamberta popatrzył na mnie z zainteresowaniem, jakbym dopiero teraz się tam pojawiła, za to kapitan parsknął kpiąco.

– Oho, zaczyna się – powiedział ironicznie. – Młoda śledcza Litner na tropie porywaczy brata. Zmiataj stąd, zanim stracę cierpliwość, nie będziesz mi się tu plątać pod nogami. Nie będę się bawić w twoją niańkę.

Nim zdążyłam wymyślić na to ciętą ripostę, Corbin stanął tuż obok mnie i uśmiechnął się pięknie do pana kapitana.

– Za to ja się chętnie pobawię – oznajmił mu niefrasobliwie. – Możesz uważać, że, od tej chwili, panna Litner jest pod moją opieką.

No proszę, ludzie mnie uwielbiają. Może nie wszyscy, ale jak do tej pory żaden z nich nie zareagował na mnie obojętnie. Pytanie brzmi, co mi z tego przyjdzie. Ale nie zamierzałam grymasić, póki mogę tu być, wszystko idzie zgodnie z moimi zamiarami.

Nim zdążyłam jednak zadać jakiekolwiek pytanie, znowu huknęło i to tym razem potężnie. Obejrzeliśmy się wszyscy w stronę teleportu i ujrzeliśmy jak Ivo, z pewnym wysiłkiem malującym się na twarzy, wyciąga coś z jarzącego się na chodniku kręgu. Po chwili dostrzegłam co to takiego i cicho pisnęłam. Oburącz, za wielki łeb, wyciągał stamtąd piekielnego kundla i, zupełnie jakby to bydlę nic nie ważyło, cisnął nim jak szmatą za plecy.

– Na litość boską Ivo, nie w Dwór Artusa! – Jęknął żałośnie Corbin, kiedy szpetna karykatura psa przeleciała przez szyby zabytkowej budowli, zmieniając je w szklaną miazgę.

Kapitan Rudnicki wyrzucił z siebie serię wyszukanych przekleństw, od których nawet mnie uszy więdły, a przecież nie byłam jakaś wrażliwa na tym punkcie. Lambert zasłonił sobie usta dłonią, co w pierwszej chwili zinterpretowałam jako objaw przejęcia, ale szybko się okazało, że w ten sposób próbował tłumić niekontrolowany napad śmiechu. Wszystkie zgromadzone wokół Czarne Pelerynki, jak jeden mąż łapały się za głowę i zawodziły, zwłaszcza kiedy piekielny kundel pozbierał się po tym rzucie i ruszył do ataku, wybijając drugie wielkie okno. Na powrót oberwał od Iva, tym razem ognistym pociskiem wyczarowanym naprędce z niczego, i znów wbił się w ścianę Dworu. Kapitan ruszył  do tej rozbrykanej dwójki, z mordem wypisanym na twarzy. Byłam ciekawa, które z nich jako pierwsze obedrze ze skóry – Iva czy kundla. Corbin natomiast porzucił zbolały wyraz twarzy, kiedy tylko Rudi się oddalił, chwycił mnie niespodziewanie za ramię i odciągnął kawałek dalej.

Nie protestowałam w sumie tylko dlatego, że nie czułam się zbyt komfortowo w pobliżu piekielnego psa, nawet tak gwałtownie pacyfikowanego. Ostatecznie jeszcze dobrze pamiętałam, jak takie samo bydlę usiłowało mnie zagryźć. Nie oznaczało to jednak, że pozwolę się wlec gdzieś w nieskończoność przez właściwie obcego faceta. W chwili ,kiedy już chciałam się zaprzeć, on sam mnie puścił i spojrzał na mnie bardzo poważnie swoimi niesamowitymi oczami.

– Pan kapitan nie byłby zachwycony tym, co mam ci do przekazania, dlatego znaleźliśmy mu zajęcie – oświadczył niefrasobliwie, a ja mimowolnie obejrzałam się za siebie, gdzie Rudi stał już nad zwłokami bestii i wydzierał się na Iva, który znosił to wystąpienie ze stoickim spokojem, uśmiechając się od czasu do czasu bezczelnie.

Wokół Dworu dalej tłoczyły się Czarne Pelerynki, teraz oceniając zniszczenia, a między nimi wyróżniała się biała sylwetka Lamberta, który zaczepiał to jednego to drugiego Sprzątacza i pokazywał na coś w kierunku zniszczonej budowli.

– Marny ten wasz teatrzyk – mruknęłam, zastanawiając się jednocześnie, czy to mój wrodzony talent czy jakieś kolejne przekleństwo, że trafiałam ciągle w sam środek jakiegoś gówna.

Corbin uśmiechnął się na to stwierdzenie pobłażliwie i sięgnął po coś do kieszeni. Nie wiem czemu spodziewałam się Bóg-Wie-Czego, ale kiedy wręczył mi wizytówkę z adresem i numerem telefonu, poczułam się zawiedziona. Mógł ją chociaż wyczarować z powietrza czy coś, a nie tak z kieszeni…

– Słuchaj, bez obrazy, naprawdę nieźle się trzymasz, jak na te swoje pięćset lat, ale nie umawiam się z facetami starszymi od mojej babci – powiedziałam biorąc kartonik w dwa palce, zupełnie jakby miał mnie ugryźć, co, biorąc pod uwagę wydarzenia z ostatnich godzin, nie byłoby wcale takie niezwykłe. – Wiesz, takie mam zasady. Poza tym, mama by mnie zabiła.

– Skończ się nabijać i się skup – przykazał mi z westchnieniem i intuicja mi podpowiedziała, że wcale go nie wzrusza moje błyskotliwe poczucie humoru. Facet miał syna w moim wieku, zatem miałam przed sobą doświadczonego przeciwnika. – A jeśli już mowa o twojej mamie, to nie zwierzaj jej się przesadnie energicznie z tego, co ci teraz powiem, chyba że ci zależy, żeby zmieniła moje życie w piekło.

Och, matka to potrafiła. Najgorszemu wrogowi nie życzę.

– To zależy, co masz mi do powiedzenia. – Zgodnie z jego życzeniem się skupiłam. Gdyby nie chodziło o życie mojego brata, odwróciłabym się na pięcie i podziękowała. Zarówno za wizytówkę jak i za rozmowę. Nie jestem może geniuszem, ale nie jestem też głupia. Nie chodzę z obcymi na układy. Chyba że mam dobry powód.

– Na wizytówce masz namiary na człowieka, który zajmuje się osobami takimi jak ty. – Sądząc po tonie jego głosu, było dla niego ważne abym się sprawą zainteresowała. – Musisz zdać sobie sprawę, że ze znamieniem na ręku stanowisz zagrożenie i dla siebie i dla swoich bliskich. Strażnicy nie dadzą ci spokoju, dopóki cię nie zarejestrują i nie przekażą na obowiązkowe szkolenie druidom. To rutynowa procedura w przypadku elementalistów.

– A jaki to ma związek z moim bratem? – przeskoczyłam wszystkie te idiotyczne pytania, „po co?”, „dlaczego?”, „kto?”, „gdzie?”, „kiedy?” oraz „co ty ćpasz?”. – Bo w tej chwili tylko to mnie interesuje i jeśli nie masz dla mnie niczego w tym temacie, to tylko tracisz mój czas.

Odwróciłam się wdzięcznie na pięcie, chcąc odmaszerować w bliżej nie sprecyzowanym kierunku, kiedy znowu się odezwał.

– A co wydaje ci się, że zrobisz w tym czasie? – zapytał spokojnie. – Że rozwiązanie spadnie ci nagle z nieba, razem z Malkolem? Myślisz, że jak pochodzisz tu w kółko i popyskujesz kilku potężniejszym od siebie ludziom, to ci powiedzą wszystko co wiedzą i jeszcze uprzejmie zaproszą cię do współpracy? Nie powiedzą ci nic. Oprócz tego, ześlą na rok na przymusowe szkolenie, a potem, jeśli uznają że nie ukończyłaś go z zadowalającymi wynikami, założą ci ograniczniki. Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, ale wiąże się to z wywierceniem ci dziur w rękach, wpuszczeniem w ciało metalowych prętów i przydzieleniem ci Strażnika-nadzorcy, prawdopodobnie dożywotnio.

– Cudownie! – warknęłam na powrót się do niego odwracając, teraz już irracjonalnie wściekła. Uderzył w moją bezsilność, która mnie drażniła już od dłuższego czasu. Moja złość, nakręcana brakiem możliwości konstruktywnego działania, zaczynała we mnie bulgotać. A on mi tu jeszcze wyskakuje z groźbami. – Macie fantastyczne rozrywki! Już nie mogę się doczekać, zawsze marzyłam o nawierceniu sobie dziur w rękach! Podaj mi chodź jeden dobry powód, dla którego mam w to wierzyć. Choć jeden, dla którego uważasz, że człowiek z wizytówki postąpi ze mną inaczej i jeden, dla którego mam się do niego zgłosić, zamiast pilnie szukać mojego barta. To w sumie trzy i streszczaj się, bo dalej uważam mój czas za szalenie cenny.

Spodziewałam się z jego strony jakiejś gwałtownej reakcji na mój wybuch oraz jakiejś wzmianki o tym, że jestem bezczelna i źle wychowana, jak to zwykle czynili moi nauczyciele z liceum, kiedy wreszcie mnie doprowadzali do wrzenia. On był sprytniejszy i w ogóle nie zainteresowany poziomem mojego wychowania.

– Ujmę to inaczej. – Nachylił się w moją stronę z zagadkowym wyrazem twarz. – Możesz robić co uważasz za stosowne, nawet napluć mi w twarz. Ale bierz poprawkę na to, że dziś o mało nie zginęłaś, a tutejsi Strażnicy zrobią wszystko, bylebyś nie kręciła im się pod nogami. Łącznie z odesłaniem cię na koniec świata . To są fakty, które już na pewno sama odkryłaś i tu nie musisz się zastanawiać czy mówię prawdę, czy nie. To raczej daje dla ciebie wąskie pole do popisu, jeśli chodzi o szukanie Malkolma. Ja natomiast i człowiek z wizytówki byliśmy blisko z twoim bratem przez ostatni rok. Gościliśmy go pod naszym dachem i rozwijaliśmy jego umiejętności, co potwierdzi ci każda z kobiet w twojej rodzinie. Dla Strażników to kolejna anonimowa osoba, którą muszą odszukać. A ty jesteś dla nich tylko kolejnym problemem. Dla nas to sprawa osobista, a ty jesteś siostrą naszego podopiecznego.

Zawiesił głos nie dodając niczego więcej i pozwalając mi wyciągnąć wnioski. Sugerował, że on będzie szukał Malkolma z większym zaangażowaniem niż ci cali Strażnicy. I że nie będzie traktować mnie zdawkowo. Zatem trzymanie się blisko niego, czy ludzi, których mi poleca, powinno być dla mnie korzystniejsze… Taaa, a jedzie mi tu czołg?

– Ty też przecież nie zaproponujesz mi współpracy, prawda? – spytałam nieufnie, obracając nerwowo w ręku otrzymaną wizytówkę.

– Nie powiedziałem „nie” – zauważył przewrotnie.

– Nie powiedziałeś też „tak”. – Zaczynał mnie trafiać ciężki szlag.

– Wtedy byłbym zobowiązany. – Uśmiechnął się nieznacznie. I weź tu polemizuj z kimś, kto ma pięć setek na karku… – Niezależnie od tego, co sobie myślisz, mam na względzie twoje dobro. Ja też, póki co, nie wiem co tu się dzieje i co się stało z Malkolem. Ale dowiem się tego i zrobię wszystko, by go odszukać. Nie zależy mi na tajeniu przed tobą informacji w tym temacie, ale tylko pod warunkiem, że nie zrobisz niczego głupiego. Jesteś raczej narwaną osobą i jeśli się w coś wpakujesz, to twoja matka wtedy już na pewno mnie zamorduje. Mogę ci zaproponować prosty układ. Ty zgłosisz się pod adres, który ci dałem i będziesz grzecznie tam przebywać do wyjaśnienia sprawy, ja w zamian będę cię informował o swoich postępach. Może być?

– Używasz bardzo ogólnych określeń i idę o zakład, że nie mówisz mi nawet jednej trzeciej wszystkiego. – Chyba z byka spadł, jeśli sądził, że pójdę na to bez targowania się. – Zasadnicze pytanie brzmi: co będziesz z tego miał? Czemu ja? Do czego ci jestem potrzebna?

– Po pierwsze, to miejsce dla takich osób jak ty, jako przedstawiciel Loży jestem żywo zainteresowany rozwojem elementalistów. – Nawet się nie krył z tym, że recytuje wyuczoną regułkę. – Po drugie, czekaliśmy na ciebie. Malkolm zamierzał przekonać waszą matkę, że powinnaś do niego dołączyć. Prosił o miejsce dla ciebie, a ja się zgodziłem. Po trzecie, nie wiemy o co chodzi porywaczom. Wolałbym cię mieć na oku, aż sprawa się nie wyjaśni, zwłaszcza, że otrzymałaś znamię żywiołaków w dość dziwnych okolicznościach.

– Znowu nie usłyszałam żadnych konkretów. – Skrzyżowałam ręce na piersi, nastawiona na to, że wyciągnę z niego wszystko. Wyduszę i wycisnę jak pomarańczę.

Tylko, że on znów okazał się sprytniejszy.

– Konkrety usłyszysz, jak się zgłosisz pod podany adres – oznajmił z uśmiechem i po prostu zniknął w oparach czarnego dymu.

A żeby gnoja pokręciło!

Wściekła jak nie wiem co, obróciłam się gwałtownie celem zawrócenia do Dworu Artusa, odszukania go w tym magicznym zamieszaniu i nalania go po przesadnie urodziwym pysku. Ale zamiary zderzyły się ze ścianą. I to dosłownie. Nie dałam rady nawet zrobić kroku kiedy uderzyłam głową w ceglany mur. Chwyciłam się za czoło, klnąc jak szewc i oglądając wszystkie gwiazdy, nie mogąc pojąć, skąd tu się wzięła ta cholerna ściana. Kiedy rozjaśniło mi się nieco w głowie, podniosłam wzrok na mur, robiąc kilka kroków w tył, żeby go lepiej obejrzeć, bo był naprawdę wysoki. I nie był murem tylko jedną ze ścian dobrze mi znanej kamienicy. Nad wejściem do niej wisiał wielki szyld: „Najada”…

Stałam pod domem. Jak się tu znalazłam?

Rozejrzałam się zdezorientowana. Długi Targ zniknął nie wiadomo kiedy, w żadnym momencie nie zauważyłam przeistoczenia się krajobrazu, zanim nie uderzyłam głową w ścianę. Stałam teraz na ulicy Ławniczej, centralnie pod naszym pensjonatem. Boże, jeszcze chwila i zacznę wrzeszczeć…

Zaczęłam liczyć do dziesięciu, chcąc się uspokoić.

– Judyta? – Byłam właśnie przy osiem kiedy usłyszałam ten głos.

O nie. O nie, nie, nie…

– Pani Moczarska – uśmiechnęłam się słodko do naszej pensjonariuszki, która właśnie zmierzała do drzwi kamienicy z siatkami pełnymi zakupów i w towarzystwie dwóch bezpańskich kotów. – Jednak czasem pani wychodzi z pokoju.

Zastanowiłam się mimochodem, gdzie ona była w tym sklepie. Musiała wyjść zaraz po mnie, tymczasem wszędzie tu kręciły się Czarne Pelerynki. Może jej się nie czepiali, bo była nieświadoma tego całego zamieszania? Może mieli jakiś magiczny sposób, żeby nie chodziła tam, gdzie im to było nie na rękę? Przecież nie mogli zatrzymać wszystkich mieszkańców starówki w domach. Jeśli mogli przenieść mnie pod pensjonat w mgnieniu oka, to mogli pewnie też użyć jakiejś sztuczki, żeby nikt niepożądany nie kręcił się przy deptaku.

Jeden z bezpańskich kotów wpakował mi się pod nogi, mrucząc ocierał mi się o łydki. Był jasnorudy i miał wielkie, piękne bursztynowe oczy. Z żalem go odgoniłam, nie mogłam się spoufalać z bezpańskim zwierzętami, bo te miały potem tendencje  do kręcenia się pod naszą kamienicą. Przyjezdni to ciągle robili. Dokarmiali tu koty i psy, a potem zwierzaki nas odwiedzały. Było to dosyć kłopotliwe, a matka zawsze się o to złościła. Dla niej bezpańskie zwierzaki były siedliskiem brudu, chorób i zarazków.

– Owoce sobie kupuję i jedzenie dla kociaków – rzekła i bez ceregieli wręczyła mi siatkę z jabłkami i pomarańczami. – Weź to dziewczyno, stara już jestem. Ty młodziutka i wysportowana, migiem wniesiesz mi ciężary na pięterko.

Zmrużyłam oczy i od nowa zaczęłam liczyć do dziesięciu. Pani Moczarska zawsze była wścibska i bezczelna, ale dziś jej zachowanie może być kroplą, która przeleje czarę w mojej znerwicowanej duszy.

– Nie powinna ich pani dokarmiać – zwróciłam jej uwagę, potulnie niosąc jej siatę do pensjonatu. Wyjęłam swój klucz z kieszeni i otworzyłam zamek. – One tu potem przychodzą i brudzą.

Ledwie uchyliłam drzwi, a jeden z kociaków, czarny o jasnoszarych oczach, wślizgnął się do środka. Wskoczył na szafkę z butami na której stała ozdobna misa babci, wlazł do niej i zwinąwszy się w kulkę ułożył się do snu. Popatrzyłam na panią Moczarską z wyrzutem.

– Widzi pani? Właśnie o tym mówię. Mamie się to nie spodoba.

– Nie brudzi tylko śpi – stwierdziła lekceważąco, ruszając długim przedpokojem do schodów, a za nią truchtał drugi kocur z wesoło zadartą do góry rudą kitą. – Zdzieracie ze mnie co roku tyle pieniędzy, że możecie się przemęczyć z dwoma kotami.

Narodziła się we mnie gwałtowna potrzeba zdzielenia jej przez ten siwy łeb. Gdyby nie to, że wychowano mnie w idei, że starszych należy szanować, powiedziałabym jej, że przecież  do cholery, nikt jej nie zmusza do tego, żeby tu przyjeżdżała.

Tak czy inaczej, tak prozaiczna czynność jak pomoc w noszeniu zakupów zrzędliwej pensjonariuszce, ostudziła nieco moją gorącą i obolałą po spotkaniu ze ścianą głowę. Ten cały Corbin miał rację. Nawet jeśli teraz pobiegnę z powrotem do fontanny, niczego nie uzyskam, a pewnie będę w dodatku przeszkadzać. Nic nie wiem o magicznej naturze mojej rodziny i nie mam pojęcia, co też takiego ciekawego ktoś dostrzegł w Malkolmie, że postanowił go porwać. Bez odpowiedzi na: „dlaczego?”, nie dowiem się „kto?”.

Zeszłam z powrotem do swojego pokoju i wyciągnęłam z kieszeni pomiętą wizytówkę. Wreszcie jej się porządnie przyjrzałam. To był prosty, biały kartonik. Z jednej strony miał wydrukowane imię i nazwisko: Witold Drawiński. Oraz komórkowy numer telefonu. Po drugiej stronie znajdował się adres i nic więcej. Przeczytałam go dwa razy, zanim zaskoczyłam co właściwie czytam.

Ul. Deotymy 36/44, 01-407 Warszawa.

WARSZAWA.

Jęknęłam słabo. No tak, Warszawa. Czego ja się właściwie innego spodziewałam?

betowala: wiedźma z bagna

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

7 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Nadia
13 lat temu

Jej, łał ^^.
W sensie, że chciałabyś się dostać do mojej kolejki? (czy też chcesz do innej oceniającej, która ma zamkniętą kolejkę, czyli żadnej? :D) Wiesz, ja teoretycznie nie mam nic przeciwko – zamknęłam kolejkę, dlatego że – jak zresztą widać – jestem tragicznie wolna, więc jeśli zgadzasz się czekać nie-wiadomo-ile, to ja Cię chętnie do niej przyjmę ^^.

Pozdrawiam,
Nadia z PWN-u

Nadia
13 lat temu

Mówisz – masz, jesteś w kolejce ^^. I mam takie pytanie (i mam nadzieję, że nie zapomnę do czasu oceny xD): w jakiej kolejności powinnam czytać? (wiem, że tam jest niby napisane, ale wolę na zimne dmuchać, coby się nie okazało, że albo kompletnie nie wiem, o co chodzi, albo że się dowiem zakończenia).

Pozdrawiam,
Nadia

Nadia
13 lat temu

W porządku, zrozumiałam ^^.

Czarownica
13 lat temu

Dziękuję Kometo za nowy rozdział – i oczywiście, czekam z niecierpliwością na następny. Oby tak dalej!!!

Roza
Roza
13 lat temu

No więc Kometo troszeczkę mnie zaskoczyłaś bo rozszerzyłaś nieco ten rozdział ;D Co mi akurat bardzo pasuje bo zaspokoiłaś moją ciekawość ;) A przynajmniej w kwestii tego rozdziału bo na następny już czekam! ;D