Noworoczny Bonus część 4

Dzwonek rozbrzmiał po raz kolejny.
Nic. Cisza.
Żeby nie Klecha, miałabym poczucie potężnego deja vu z wigilii. Oboje zmierzyliśmy zamknięte na głucho drzwi krytycznym wzrokiem.

– No to co z tym wchodzeniem przez okno? – zagaiłam sceptycznie, ale ksiądz obok mnie marszczył brwi w skupieniu.

– Przez pracownię nie wejdziemy, zamknięta na cztery spusty i obłożona potężnym zaklęciem – stwierdził. – To samo sklep. Zostają tylko tylne drzwi do mieszkania. No i okna. Idę, zobaczę jakie zaklęcia tam nałożył, spróbuję podzwonić tamtym dzwonkiem, a ty szukaj uchylonych okien. Ja nie rzucam słów na wiatr. Jeśli będzie trzeba będę łamał te bariery, ale wtedy narobimy sporo hałasu…

Proszę bardzo, i tak oto pod wodzą księdza-strażnika przymierzałam się do fachowego włamu. No dobrze – średnio fachowego. Na razie starałam się nie myśleć o konsekwencjach tego wyczynu. Na chwilę obecną chciałam tylko wiedzieć, czy wszystko było z Adrianem w porządku. Na tyle na ile mogło być.

Uchylone okno znalazłam po minucie oględzin. Z tego co pamiętałam z rozkładu mieszkania, było to okno kuchenne. Tkwiły w nim potężne kraty, ale ja byłam tylko zdolna do przeklinania w duchu, że w taką pogodę on zostawia otwarte okno.
Zdjęłam rękawiczkę, wyciągnęłam rękę i dotknęłam jednego z prętów kraty. Zaraz poczułam żelazisty posmak na języku i delikatne mrowienie na opuszkach palców. Robił ją sam, była nasycona magią. Byłam ciekawa, czy będzie na mnie reagować tak jak jego miecz. Jeśli tak, to byliśmy w domu. Dosłownie.
Piwnice w tym budynku były dość wysokie, co oznaczało również, że okno było nieco wyżej niż w standardowym, parterowym mieszkaniu. Weszłam na niewielki i bardzo wąski gzyms, chwytając się krat kurczowo. Puściłam moje znamię i pozwoliłam mu się wspinać aż do ramienia. Powoli zaczęłam wymieniać energię z prętami, które trzymałam. Czułam jak nagrzewają się w moich dłoniach. A potem z dziecinną łatwością wygięłam je na boki.

Judyta: 1, kraty: 0.

Zeskoczyłam z gzymsu i pobiegłam do tylnych drzwi po Klechę. Nie miałam szans podciągnąć się do okna sama, było stanowczo za wysoko, nawet gdybym była w szczycie formy. A nie byłam.

– Nie wiedziałem, że potrafisz takie rzeczy – stwierdził ksiądz, z niepokojem oglądając zdewastowaną przeze mnie kratę.

– Daj spokój, gdyby to było zwykłe żelastwo, to nawet bym jej nie zarysowała. – Wzruszyłam ramionami. – Adrian postanowił zrobić sobie kraty sam. I pewnie byłby to genialny pomysł, gdyby nie fakt, że zarówno w nie jak i we mnie tchnął życie.

– Wspominał mi kiedyś coś podobnego. – Klecha spojrzał na mnie zaciekawiony. – Ale szczerze mówiąc, nie bardzo zrozumiałem w czym rzecz. Rozumiem, że ty i jego wyroby jesteście powiązani przez osobę Adriana, ale dlaczego one ci ulegają?

– Bo wyczuwają we mnie cząstkę swojego pana – wyjaśniłam. – Oddech, który mi podarował. A że mam więcej mocy niż one – pokazałam znamię żywiołaków na ręku – to ustępują silniejszemu. Gdyby nie to, broniłby się przede mną. Krata przepaliłaby mi dłonie nim zdążyłabym skupić odpowiednią ilość Mocy.

Po tej wymianie uwag, przystąpiliśmy do zasadniczej roboty. Klecha podsadził mnie do okna, wygięłam jeszcze kraty nieco wyżej, po czym zabrałam się za okno. Tu napotkałam już opór, bo okno było najzwyklejszym, plastikowym oknem na świecie. Było uchylone pionowo tak, że tylko średnich rozmiarów żmija mogłaby się tam wślizgnąć. Ja co prawda włożyłam rękę, ale mieściła mi się ona zbyt wysoko, nie sięgałam do klamki drugiego skrzydła. Ani ja, ani Klecha nie byliśmy dobrzy jeśli chodzi o telekinezę, więc przesunięcie jej siłą woli nie wchodziło w grę. Żałowałam że nie ma tu Blanki, ona by załatwiła sprawę w kilka sekund.

– Psionika to nie jest nasz konik – sapnęłam, starając się ustać na ramionach Klechy. – Masz jakieś inne propozycje? Niestety nie mam wprawy w wyważaniu okien.

Nie miałam pojęcia, jak ci złodzieje włamują się do domów przez tak uchylone okna. Musieli chyba wpuszczać do mieszkań tresowane węże.

– Cóż, mogę złożyć Znak i wybić to okno, ale raczej nie o to nam chodziło – odpowiedział z pewnym trudem, zdaje się, że trochę mu ciążyłam. – Narobilibyśmy hałasu, poza tym mieliśmy demolować mu mieszkanie w ostateczności. Spróbuj zrobić to, w czym jesteś najlepsza.

Westchnęłam beznadziejnie. W niczym nie byłam najlepsza. Wszystko szło mi „jakoś”. Moc mnie tak naprawdę nie lubiła ani trochę.
Za to żywiołaki mnie lubiły.
Wyciągnęłam rękę w kierunku kuchennego kranu, znamię objęło mi całą dłoń. Woda popłynęła wartkim nurtem po czym zgodnie z moją wolą, niczym zwyrodniała, przejrzysta serpentyna skręciła w stronę okna.
Teraz najtrudniejsze. Zamarzaj cholero!
Rozległ się dźwięk, przypominający pękanie szkła, znamię wspięło się do połowy przedramienia, a woda z mozołem zaczęła zamarzać, łącząc kran z parapetem. Połowa sukcesu. Teraz musiałam zmusić zamarzniętą plamę cieczy na parapecie do zmiany kształtu. I pomyśleć, że Malkolm robił takie rzeczy zupełnie jakby dłubał w nosie, a ja już byłam spocona jak mysz.
Podkręciłam trochę ilość Mocy, znamię pełzło do łokcia i dalej, a lód zareagował niemal natychmiast. Aż sama była zdziwiona. Lodowy szpikulec wystrzelił z kałuży i podbił klamkę do góry. Trafiłam! Za pierwszym razem! Farciara.

Naparłam na drugie skrzydło całym ciałem, wkładając w to wszystkie siły. Klamka nie odskoczyła całkowicie, minimalnie jeszcze trzymała. Liczyłam, że brutalna siła wystarczy żeby okno całkowicie ustąpiło.
I ustąpiło. Nie wzięłam poprawki na zwykłe prawa fizyki i kiedy naparłam drugi raz, klamka puściła, a ja przeleciałam przez parapet i z rumorem wpadłam do środka. W ostatniej chwili obróciłam się w powietrzu i gruchnęłam na ramię, bokiem, a nie na głowę. Zdaje się, że w drodze na bliskie spotkanie z podłogą, strąciłam nogą stojący na parapecie niewielki garnek z jakąś mazią. Maź mogła być za czasów swej świetności jakimś sosem, teraz jednak była tylko cholernie cuchnącą zapleśniałą masą. Umazałam sobie w tym buty.

– Żyjesz?! – Usłyszałam zaniepokojone wołanie Klechy – Judyta, nic ci nie jest?!

– W porządku – odpowiedziałam nieco ciszej niż on, cały czas nasłuchując kroków. Jakby nie patrzeć, to jednak narobiłam pieprzonego hałasu, jeśli Adrian był w domu, nie mógł tego zignorować. – Idź do drzwi, otworzę ci.

– Okej!

Jednak jedynymi krokami, jakie usłyszałam, były te Klechy, który zmierzał do tylnych drzwi.
Podniosłam się z miejsca, rozcierając obolałe ramię, ominęłam śmierdzącą kałużę spleśniałego sosu i wyszłam do długiego przedpokoju.
Najpierw spojrzałam na drzwi prowadzące do sklepu. Były zamknięte na skobel i obłożone pieczęciami. Zatem dobijanie się od frontu było pozbawione sensu. W ogóle nie korzystał z tego przejścia. A co za tym idzie, z pracowni także nie. Oj, niedobrze…
Nadstawiłam uszu, ale w mieszkaniu panowała niczym nie zmącona cisza. Rozważałam, czy się nie odezwać, istniało ryzyko, że jak się będę skradać, to za moment dostanę czymś ciężkim znienacka w głowę. Jak na porządnym amerykańskim horrorze klasy B.
Ale nic podobnego się wydarzyło, doszłam do tylnych drzwi bez najmniejszych przeszkód. Chwyciłam zasuwę i na języku znów poczułam znajomy posmak żelaza. Zamki też robił sam, więc ustąpiły mi natychmiast i po chwili Klecha stał w przedpokoju razem ze mną.

– Wygląda jakby go nie było. – Nagle poczułam się strasznie nieswojo. A co jeśli on zwyczajnie wyszedł, na przykład po zakupy, a myśmy się tu bezczelnie włamali?

– Patrzyłaś w innych pomieszczeniach? – zapytał Klecha dziwnie zniżając głos, a ja w odpowiedzi pokręciłam przecząco głową. – No to chodźmy.

* * *

Corbin układał w segregatorze właśnie ostatni plik faktur. Cały czas nie mógł się nadziwić, jak właściwie dał się w to wrobić. Niemniej jednak wyjście Witka w sylwestrową noc, było mu właściwie na rękę, więc zgodził się dokończyć papierkową robotę za niego. Nie zmieniało to jednak faktu, że nienawidził grzebania w fakturach.

Nagle usłyszał za sobą ciche „puf” i wiedział, że oto właśnie nadchodzą kłopoty. Obrócił się powoli, żeby zobaczyć tuż za sobą rozwścieczonego Iva.

– Gdzie jest mój samochód? – zapytał ten cichym i złowieszczym głosem.

Nim Corbin zdążył udzielić jakieś odpowiedzi, do gabinetu weszła Maria.

– Nie ma ich – oświadczyła do Iva, zamykając za sobą drzwi. – Ani Lamberta, ani Malkolma, ani Amelii. Pytałam Szczepana, ale twierdzi, że ich nie widział. To samo z Blanką, Robem, Filipem i Dirkiem.

– Gdzie ta zgraja pojechała moim samochodem? – Ivo nie zamierzał odpuścić, nagle znalazł się niebezpiecznie blisko brata.

– Dlaczego uważasz, że to oni? – zdziwił się Corbin uprzejmie, ale Ivo prychnął na to zirytowany, a Maria bez słowa pokazała na swój nos. Musieli już być na parkingu, wyczuła tam ich zapach. – Poza tym, nie mam pojęcia, dokąd pojechali.

– Akurat. – Zaśmiał się Ivo kpiąco. – Naprawdę sądzisz, że uwierzę w to, że puściłeś samopas trójkę potężnych elementalistów, niestabilną telekinetyczkę i młodego wilkołaka, i nawet nie zainteresowałeś się, gdzie zamierzają narobić bałaganu? Poza tym Lambert jest z nimi. A ty zawsze wiesz, gdzie on jest.

– Wyszli na sylwestra, to jeszcze nie zbrodnia. – Corbin wzruszył ramionami, zabrał ostatni segregator i odłożył go na półkę.

– Wzięli mój samochód – syknął Ivo. – Dlaczego nie dałeś im swojego?

Corbin miał przez chwilę taką minę, jakby Ivo zaproponował coś okropnego. Zaraz jednak się opanował i przywrócił normalny wyraz twarzy.

– Bo raz: będzie mi on dziś potrzebny, a dwa: i tak by się do niego wszyscy nie zmieścili. Twój jest bardziej funkcjonalny. Daj spokój, za resztę co prawda ręczyć nie mogę, ale Lambert to odpowiedzialna osoba. Zwrócą ci go bez jednej rysy.

– Nie zmuszaj mnie, żebym zaczął ich szukać przez ograniczniki.

Corbin popatrzył na niego jak na wariata.

– Daj spokój, z powodu samochodu? – oburzył się. Namierzanie elementalistów przez ograniczniki było bardzo nieprzyjemne i bolesne. Takie poszukiwania zakładały, że owy elementalista wymknął się spod kontroli i należy go jak najszybciej unieruchomić i unieszkodliwić. – Nawet ty nie jesteś tak podły.

Ivo zrobił tylko minę pod tytułem: „zobaczymy” i zniknął w oparach czarnego dymu. Corbin i Maria wymienili się spojrzeniami.

– A tak między nami – ona odezwała się pierwsza – to gdzie oni są?

Corbin w odpowiedzi uśmiechnął się i uparcie pokręcił głową. Maria westchnęła. Corbin potrafił dochowywać tajemnic, jeśli ktoś go o to poprosił.

– Martwi go nieobecność Dirka – wyjaśniła mu. – Dlatego jest taki rozdrażniony, boi się, że mu znowu zwieje.

– Zupełnie niepotrzebnie. – Corbin uśmiechnął się nieznacznie pod nosem. – Naprawdę jeszcze nie zauważył, że ten chłopak znalazł sobie powód, żeby tu grzecznie siedzieć?

– Tylko, że powodu już tu nie ma – zauważyła sceptycznie. – Dita wróciła do Gdańska.

– Zatem jaki wniosek? – Spojrzał na nią wymownie.

Widział po jej minie, że właśnie zrozumiała.

– Pojechali do Gdańska – powiedziała odkrywczo i wybiegła z gabinetu, zapewne po to, żeby uspokoić Iva w tej kwestii.

Corbin spojrzał na zegarek. Dochodziła osiemnasta. On również powoli powinien się zacząć szykować na swoją noc sylwestrową.

betowała: wiedźma z bagna

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments