Rozdział 2

Adrian biegł co sił środkiem ulicy Świętego Ducha. W takich chwilach jak ta żałował, że tak uparcie kontynuował nauki swojego ojca. Naprawdę teleportacja by mu się teraz bardzo przydała, ale czarna magia była tym, czego miał się wystrzegać.
Skręcił w Kozią przeskakując przez barierkę, odgradzającą chodnik od ulicy, przepchnął z drogi jakąś kobietę i z trudem złapał równowagę. To naprawdę nie był dobry dzień na akcję, kac go męczył niemiłosierny, a pragnienie paliło gardło. Potrzebował się napić i z takim też zamiarem wyszedł dziś z domu do swojej ulubionej knajpy. Ale nim zdążył usiąść do kieliszka, Rudi zarządził zbiórkę na Lektykarskiej. Adrian i tak już olał trzy zbiórki, tym razem nie mógł sobie na to pozwolić, inaczej Rudi obdarłby go żywcem ze skóry. Nie to, żeby jakoś szczególnie bał się swojego przełożonego, ale ten potrafił być cholernie upierdliwy i zapewne będzie mu wypominać niedbalstwo do końca świata i jeden dzień dłużej. A Adrian naprawdę nie lubił tego wysłuchiwać, niezależnie od tego, jak bardzo lał ciepłym moczem na morały i reprymendy Rudiego.

Nagle wyczuł znajomą aurę. Moc przepłynęła przez powietrze niczym ciepły prąd, a zaraz potem Adrian dostrzegł nad swoją głową materializującego się białego ptaka. Wyłonił się z jasnego dymu i od razu poszybował w stronę Długiej.

– Biały Kruk. – Rudi nagle pojawił się obok Adriana. Teleportował się. Podobnie jak Adrianowi nie wolno mu było tego robić, ale Rudi chadzał własnymi ścieżkami i rzadko kiedy liczył się z zakazami, za to bardzo lubił innych z nich rozliczać. – Nie wiem co ten smarkacz tu robi, ale oberwie mu się za używanie czarnej magii na moim terenie.

– On nie używa czarnej magii. – zauważył Adrian śledząc wzrokiem odlatującego ptaka. – On się już urodził z tą umiejętnością, jego aura jest zupełnie inna.

– Nie mądrzyj się i tak znajdę na niego jakiś paragraf. – Najwyraźniej nie chodziło tu o przewinienie, a o osobę. Rudi nie lubił magów z innych miast, zwłaszcza kiedy ci wkraczali na jego terytorium nieproszeni. – Czekamy jeszcze na Klechę, Marta i Tobiasz się nie wyrobią, dołączą później. – Nagle urwał i zmierzył Adriana nieufnym wzrokiem. – Oswald, ty jesteś trzeźwy?

– Jak świnia, ale to tylko dlatego, że zadzwoniłeś nim zdążyłem dotrzeć do Parlamentu. – Adrian wzruszył ramionami. – Dwadzieścia minut później, a już bym nawet nie odebrał.

– A już myślałem, że coś zmienia się na lepsze. – Klecha pojawił się nagle, wyłaniając się spomiędzy budynków od strony Bazyliki. Adrian posłał mu zimne spojrzenie, więc zaniechał tematu i szybko wskoczył w tryb pracy. – Nie wiem, czy powinniśmy wchodzić we trzech. To jakiś potężny czarownik, czarna magia aż trzeszczy mi w kościach, bardzo silna aura.

– Złożono ofiarę z krwi – podkreślił Rudi. – Jeśli tam są bestie, to nie mamy wyjścia. Poza tym bardzo chciałbym się dowiedzieć, co tu robi ten smarkacz Medvene i co ma z tym wspólnego.

– Syn Kruka tu jest? – zdziwił się Klecha rozglądając z zaciekawieniem.

– Zmaterializował się jakąś minutę temu – wyjaśnił Adrian i ruszył w stronę Długiej. Tym razem powoli, starając się wyczuć drgania magicznej aury. – Zakładamy że to on, bo nie znamy nikogo innego transmutującego w białego ptaka i potrafiącego się przenosić na tak duże odległości bez krztyny czarnej magii.

Zarówno Rudi jak i Klecha ruszyli za Adrianem.
Gdy dotarli na miejsce, ich oczom ukazała się opustoszała ulica Długa, a dalej było widać równie pusty Długi Targ. Ludzie zupełnie nieświadomie omijali deptak szerokim łukiem, kierując się jak najdalej od tego miejsca. Aura czarnej magii była bardzo gęsta i przy fontannie Neptuna powietrze falowało w obrębie koła o dużej średnicy. Znak, że ktoś wydzielił magiczną zonę i bardzo sprawnie ją zablokował oraz zamaskował.
Tuż przed barierą stały trzy kobiety, u ich stóp białą kredą były wrysowane kręgi i runy, a one szeptały zaklęcia próbując złamać okrąg magicznej strefy. Rudi zmierzył je pogardliwym wzrokiem, nawet we trzy były stanowczo za słabe żeby sforsować ten czarnomagiczny mur.

– Co te wiedźmy tu robią? – Rudi skrzywił się z niezadowoleniem rozpoznając kobiety. – Dlaczego każdy musi się mieszać w nasze sprawy?

– To stara Wegnerowa i jej córki – Adrian również nie był zadowolony z nadprogramowego towarzystwa. Jego ojciec dobrze znał zarówno Krystynę Wegner jak i jej dwie córki – Jagodę i Malwinę. To była… kłopotliwa znajomość.

Klecha z kolei zdecydował się podejść i obejrzeć z bliska ich zaklęcie. Był innego zdania niż jego koledzy, wiedźmy mogą okazać się przydatne, były dobre jeśli chodzi o kręgi. Co prawda tę barierę potrafiłby złamać sam i to dużo szybciej niż one, ale to też koszt mnóstwa energii. Z nimi może pójść szybciej i łatwiej.

– Lepiej późno niż wcale – wysyczała jedna z kobiet na jego widok, przez co na chwile urwała mamrotanie. Jej dwie towarzyszki zgromiły ją wzrokiem i nieco podniosły głos, ale dalej wypowiadały zaklęcia. – Strażnicy od siedmiu boleści. Zawsze spóźnieni.

– Po co zaraz tyle jadu? – Klecha się uśmiechnął, przykucnął i umazał palec wskazujący w kredzie z malowideł na chodniku. Szybko dorysował parę swoich wzorów i wyszmerał pod nosem krótką modlitwę. – Poza tym doceniam działania w czynie społecznym, ale jako cywile nie powinnyście…

– Tam są moje dzieci – oznajmiła twardo kobieta przerywając mu, a Klecha podniósł na nią zaintrygowany wzrok. Dopiero teraz dostrzegł napięcie na jej twarzy i łzy w oczach.

– Malkolm Litner jest za barierą? – Adrian podszedł do nich i nie krył zdziwienia. – Przecież Litner dostał przydział do Warszawy. W ogóle nie powinno go tu być.

– To tłumaczy co ON tutaj robi – Rudi wtrącił się w dyskusję wskazując w górę, na wielkiego białego kruka próbującego przebić się przez barierę.

Wszyscy jak na komendę również spojrzeli w górę, akurat w momencie kiedy ptak rozmył się w obłokach białego dymu. Pojawił się sekundę później w innym miejscu i znów zniknął, żeby zmaterializować się nieco niżej.

– Lambert – wyszeptała Litnerowa. Adrian nie był pewien, która z córek Wagnerowej jest która, ale kiedy ta kobieta przyznała się do posiadania dzieci wiedział już, że to jest ta starsza, Malwina, wdowa po Tadeuszu Litnerze. Jagoda nie miała dzieci. Przynajmniej on nic o nich nie wiedział.

– Próbuje przejść, ale bariera jest zbyt mocna. – Adrian spojrzał wymownie na Klechę.

Ksiądz natychmiast zrozumiał. Dołączył się do wiedźm, próbując złamać zaklęcie bariery. Adrian zacisnął ręce w pięści. Patrzył na troskę i ból malujący się na twarzach tych trzech kobiet, na ich desperację i niezłomność. Tam były dzieci jednej z nich. Adrian wiedział aż za dobrze, co czuła.

– Ty jesteś synem Henryka Oswalda, prawda? – odezwała się nagle Wegnerowa, patrząc kątem oka na Adriana. W jej głosie dało się słyszeć współczucie, co natychmiast go zdenerwowało.

– Każdy jest czyimś dzieckiem. – Wzruszył ramionami zaciskając zęby i wysilił się na obojętny ton. Mógł jej kazać się pierdolić, ale odczuwał też dziwny szacunek dla tej starej wiedźmy. Co nie oznaczało, że nie powie jej czegoś nieprzyjemnego, jeśli dalej będzie próbowała go zaczepiać tym litościwym tonem.

Kobieta jednak już się nie odezwała i na powrót skupiła swoja uwagę na łamaniu zaklęcia kręgu, które więziło jej wnuki za magicznym murem.
Nagle bariera zamigotała, a na jej powierzchni pojawiły się wyładowania elektryczne. Znak, że krąg zaklęcia słabnie. Ten moment wykorzystał biały kruk, wciąż próbujący się przebić przez barierę. Rozpłynął się w obłokach jasnego dymu i już się więcej nie pojawił, a magiczny mur zafalował gwałtownie, niczym tafla wody, w którą ktoś cisnął kamieniem.

– Sukinsyn wszedł do środka. – Rudi nie krył niezadowolonego zdziwienia. – CZYM właściwie jest ten dzieciak? Nie złamał jej tylko przez nią przeszedł, to wręcz niemożliwe!

– Osłabiliśmy znacznie zaklęcie bariery – zauważył Klecha i wyciągnął dłoń, dotykając niewidzialnej ściany. Natychmiast się zaiskrzyła i znów zamigotała. – Będę łamał, cofnijcie się.

Trzy kobiety wymieniły się zaniepokojonymi spojrzeniami. Adrian wiedział w czym rzecz. Klecha się za bardzo śpieszył, bariera nawet nie zrobiła się przeźroczysta, a on już chciał łamać. To może się nieprzyjemnie dla niego skończyć, jeśli źle ocenił swoje siły. Widać przejście przez barierę Białego Kruka, uważał za dostateczny sygnał do działania. Sęk w tym, że mag, który krył się pod postacią ptaka, przejawiał niespotykane zdolności teleportacyjne i nikt, nawet on sam, nie wiedział gdzie leżą granice jego możliwości. To zaklęcie wcale nie musiało bardzo osłabnąć, to że kruk przeszedł, mogło być wynikiem jego niezwykłych zdolności.
Co prawda Adrian miał chęć popędzić Klechę, ale zdrowy rozsądek mu podpowiadał, że ksiądz jako jedyny kapłan posługujący się magią w okolicy, jest w tej chwili bardzo cenny. Nie wiadomo w jakim stanie są dzieciaki zamknięte za barierą, on może być dla nich jedynym ratunkiem.
Widać trzy wiedźmy sądziły podobnie, bo nie odsunęły się. Litnerowa wyciągnęła do niego otwartą dłoń w oczekującym geście. Klecha nieco się zdziwił, ale przyjął tę pomoc. Chwycił drugą ręką wolną dłoń Malwiny, ta załapała za rękę siostrę, a tamta matkę. Adrian patrzył na to w zadumie, kto by pomyślał, że doczeka dnia, kiedy zobaczy wiedźmy współpracujące z księdzem. Utworzyli łańcuch mocy rozkładając ją równomiernie na cztery osoby i uderzyli jednocześnie.

Adrian był już gotowy, jednym gestem zdjął iluzję i sięgnął po miecz z pleców. Rudi stał tuż za nim, gromadząc energię do odparcia uderzenia. Obaj skoczyli do przodu dokładnie w chwili rozdarcia się bariery. Rozpadające się zaklęcie cisnęło czwórką łamaczy w tył, ale zarówno Adrian jak i Rudi byli na to gotowi i przeciwstawili się magicznemu szałowi, ustawiając prowizoryczną barierę z nagromadzonej naprędce energii.
Tu nie było czasu na myślenie, w powietrzu unosił się zapach siarki i ozonu – czarna magia i elementarne pułapki – Adrian instynktownie przejechał ostrzem miecza po bruku, przecinając linie fioletowych malowideł. Gdy tylko magiczny metal rozmazał granice kręgów, wzory przygasły i zmatowiały. Klinga miecza syknęła niczym jadowita żmija, a na jej powierzchni rozbłysły runy. Zachowanie miecza nie wróżyło nic dobrego, Adrian zamarł na ułamek sekundy, dostrzegając jakie zaklęcie tak bezmyślnie właśnie przeciął.

Otworzył nawet usta, chcąc wydać ostrzegawczy okrzyk, ale nagle niebo nad nimi się dosłownie załamało, a z rozdartej czasoprzestrzeni wyłonił duży, buro-zielony smok.

– Pieprzony wiwern – syknął wściekle Rudi za plecami Adriana. – Oswald, ty…

Nie dokończył, epitety pod adresem Adriana i wulgarne opisy jego niekompetencji utonęły w ryku nacierającego wiwerna.

Smok poruszał się na dwóch nogach, trochę jak dinozaur, jednak jego ciało było wysunięte mocno do przodu, przez co tułów znajdował się stosunkowo nisko nad ziemią. Równowagę pomagały mu utrzymać błoniaste skrzydła, szeroko rozłożone po bokach, które pełniły również funkcje kończyn przednich. W biegu kołysał się na boki i kłapał uzębioną paszczą, osadzoną na długiej, elastycznej szyi.

Adrian stwierdził, że mogło być gorzej. Ostatecznie wiwern, zaraz obok piekielnego ogara, to jedne z najmniejszych bestii z pogranicza światów. Naprawdę, ta pułapka mogła przywoływać coś dużo większego i dużo paskudniejszego.

Adrian uśmiechnął się po nosem. Nie takie rzeczy się zabijało…

Cała akcja trwała ledwie kilka sekund. Adrian wyszedł na spotkanie smokowi. Rozpędził się na krótkim dystansie, zupełnie jakby zmierzał go staranować. W ostatniej chwili, tuż przed rozwartą paszczą potwora, skorzystał z mokrego chodnika. Ślizgiem dostał się pod brzuch wiwerna, znikając mu nagle z oczu i, korzystając ze ślizgu, przejechał mu po nim ostrzem miecza. Stwór zawył, a Adrian, skąpany w jego krwi, szybko wyszedł spod niego pomiędzy tylnymi nogami. Nie sądził, żeby ten cios załatwił sprawę, ale wolał nie ryzykować, że smok przewróci się na niego i przygniecie swoim cuchnącym cielskiem. Ledwo zdołał się wydostać spod broczącego krwią stwora, a już napotkał na swej drodze, sunący szybko w kierunku jego twarzy, ogon gada. Ale Adrian miał refleks. Świst powietrza wyznaczył krwawą ścieżkę dla odciętego, rogowatego końca ogona. Wiwern zawył jeszcze głośniej i paszczą, osadzoną na swojej długiej i giętkiej szyi, zawrócił w stronę Adriana. Szermierz właśnie obracał się, wciąż pchany impetem, który pomógł mu przy odcięciu ogona bestii, nie był pewny, czy zdoła złapać równowagę na czas i przybrać pozę obronną. Już prawie zapomniał, jak wytrzymałe i szybkie są te gady.
Jednak do konfrontacji kły-miecz nie doszło, bo nim wiwern sięgnął do Adriana, na jego pysku wykwitała potężna eksplozja, wyrywając mu połowę dolnej szczęki. Upiorne, wysokie wycie wydobyło się z gardła potwora, kiedy z powrotem zawracał głowę, by zobaczyć, kto śmiał go tak okaleczyć. Rudi właśnie w tym momencie wypuścił kolejną falę uderzeniową składając dłonie w Znak Gwiazdy. Tym razem smok był gotowy, otworzył zmasakrowaną paszczę, ze smętnie zwisającą resztką szczęki i plunął w czarodzieja czarnym ogniem. Ataki Rudiego i rozsierdzonego smoka spotkały się w połowie drogi i zderzyły z hukiem, przyprawiając o dzwonienie w uszach. Żaden z nich jednak nie zdążył wypuścić kolejnego, bo do akcji ponownie wkroczył Adrian.

Szyje wiwernów są długie i giętkie, przez co nie są też zbyt grube, nie tak jak u innych smoków. To nieduża masa zapewnia im szybkość i elastyczność. Przez co te właśnie bestie z pogranicza były jakby stworzone do tego, żeby obcinać im głowy. Smok, zajęty chwilowo Rudim, nie dostrzegł jak Adrian go zaszedł. Nim zdążył się zorientować co się dzieje, jego głowa leżała już na bruku, rozlewając u stóp Adriana kałużę czarnej krwi.

Panie i panowie, oto Adrian Oswald, syn Henryka, Pogromca Smoków. Alkoholik.

– Ty jesteś szurnięty – skomentował od razu Rudi, mierząc krytycznym wzrokiem umazanego we krwi swojego podwładnego. – Czy ty to robisz specjalnie? Masz jakieś socjopatyczne zapędy? No powiedz, że zwyczajnie lubisz niezobowiązujące mordowanie, bo nie wierzę, że nie zauważyłeś jaką pułapkę aktywujesz!

– Lubię – przyznał lakonicznie i kopnął łeb wiwerna, który łypał na niego zamglonym, pełnym wyrzutu okiem. – Ale naprawdę nie zauważyłem. Jestem trochę skacowany. Nie gniewaj się, zobacz, dam ci go. Będziesz mógł go sobie wypchać, powiesić nad kominkiem i szpanować przed laskami, że zabiłeś smoka.

Rudi nagle, zupełnie nieoczekiwanie, zamiast urządzić karczemną awanturę, złożył ręce do Znaku i wymierzył go gdzieś w okolicę głowy Adriana. Nim szermierz w ogóle jakkolwiek zareagował, fala energii przeleciała mu koło ucha. Gdyby faktycznie była wymierzona w niego, już byłby trupem. Rudi był równie szybki i morderczy co wiwern. Adrian zdążył się obejrzeć, żeby zobaczyć jak wypuszczona energia uderza w piekielnego ogara, który pochylał się nad czyimś bezwładnym ciałem kilka metrów od nich. Pies dostał prosto w głowę, niewielki móżdżek wyleciał mu uchem, razem z pozostałościami po czaszce. Ogary nie były specjalnie wymagającymi przeciwnikami.

Adrian rozpoznał również białą postać, którą piekielny kundel szykował się zeżreć. Obaj z Rudim jak na komendę zerwali się w tamtym kierunku. Boże, jeśli ten chłopak nie żyje, to oni też. Jego ojciec urządzi im tu piekło na ziemi, a potem dobierze się do dupy temu, który odpowiadał za to bezpośrednio. Pocieszające było tylko to, że to nie byli oni.

Ku ich zaskoczeniu, chłopak był całkowicie przytomny, ale nie poruszał się. Przeniósł na nich swoje intensywnie niebieskie spojrzenie, kiedy przy nim przyklękli, szukając ran.

– Nie… – wychrypiał słabo. Mówienie sprawiało mu trudność. – Nic mi nie jest… On nie widział, wywęszył mnie… są tu jeszcze gdzieś dwa, ślepe… To paraliż… młody żmij…

Adrian znalazł na jego ramieniu ślady po ukąszeniu. Młode żmije nie był groźne, ich jad paraliżował na parę godzin i tyle. Oprócz niewielkiej rany na drugim ramieniu chłopakowi nic nie było. Wyliże się. Jego przeciwnik nie był głupi i najwyraźniej doskonale zdawał sobie sprawę z kim może zadrzeć, próbując zabić Lamberta Medvene. Więc zwyczajnie wykluczył go z gry, posyłając mu pocałunek żmija. Sprytne.

– Dziewczyna… – powiedział biały chłopak nagle i obaj mężczyźni popatrzyli na niego zachłannie. Gdzieś tu są jeszcze cywile. – Zabrał Malkolma i zrobił coś dziewczynie… szukajcie, zanim psy znajdą…

– Szukaj – rozkazał Rudi Adrianowi, a sam rozdarł swoją koszulkę, próbując zatamować krwawiące ramię chłopaka.

Adrian podniósł się i zobaczył stojące w niewielkiej odległości od nich wiedźmy, w towarzystwie Klechy. Słyszały słowa młodego Medvene. Ich twarzy były szare i niczego nie wyrażały. Natychmiast się rozeszły. Też szukały.
Adrian znał lepsza i szybszą metodę.

– Jak się czujesz? – Podszedł do księdza i zniżył ton głosu, tak żeby nikt poza nim nie usłyszał pytania.

– Obolały i osłabiony, ale damy radę. – Klecha uśmiechnął się delikatnie, po czym wskazał w stronę chłopaka. – Co z nim?

– To nic, dziabnął go żmij. Szukamy dziewczyny. Dasz radę ją znaleźć?

– Jeśli żyje…

– Żyje – zapewnił go twardym i nieustępliwym głosem Adrian.

Klecha wiedział o co chodzi, Adrian nie zniósłby myśli, że znowu pojawił się za późno.

– A co z tym drugim chłopakiem? Jego też mam szukać?

– Jego nie znajdziesz – odparł Adrian lakonicznie i ruszył szukać na własną rękę, zostawiając Klechę z jego cudownymi sztuczkami.

Klecha potrafił namierzać chorych i rannych znajdujących się w pobliżu. Adrian nie wiedział, jak to dokładnie działa, ale ksiądz w jakiś sposób wyczuwał słabnące aury, pod warunkiem, że znajdowały się nie dalej niż kilkadziesiąt metrów od niego. Jeśli napastnik zabrał Malkolma, to najpewniej skorzystał z teleportu i ten mały trik Klechy na nic się tu nie zda. Są już pewnie daleko stąd. Adrian zaczął teraz studiować wyblakłe fioletowe linie na chodniku, szukając tych określających teleport. Czarownik musiał go sobie przygotować wcześniej, tak żeby współgrał z barierą i wypuścił ich za nią.

Nagle powietrze rozdarło upiorne psie wycie. Adrian momentalnie zerwał się w jego kierunku, za nim podążył Klecha. Zatrzymali się tuż za fontanną Neptuna, porażeni widokiem.

Ktoś kiedyś Adrianowi powiedział, że wiedźmy nie są w sumie groźne. Wredne – owszem, ale niegroźne. Chyba nie znał TYCH wiedźm.
Stara Wegnerowa wyglądała niczym wcielenie furii doskonałej, złorzecząc i rzucając klątwy w starogermańskim, od których słuchania robiło się niedobrze. Obiektem tych bluźnierstw był ślepy ogar wijący się u jej stóp i wyjący rozdzierająco. A miał ku temu powody. Wiedźma rzuciła na niego wyjątkowo paskudną klątwę, jego całe ciało okrywały wrzody, kipiały na nim, eksplodując żółtą ropą i zaraz rozdzierając poranione ciało kolejnymi. To zapowiedź długiej i bolesnej śmierci. Ktoś, kto znał taką klątwę, na pewno nie powinien uchodzić za „niegroźnego”.
Kawałek dalej jedna z córek Wegnerowej, Jagoda, rozprawiała się z drugim. Skutecznie go unieruchomiła, przymrażając mu łapy do chodnika. Wciąż musiała podtrzymywać zaklęcie ręką, a na jej twarzy malował się wysiłek. Nie była tak zdolna jak jej siostrzeniec, nie mogła puścić zaklęcia i pozwolić mu trwać, nie mniej jednak dowiodła właśnie, że potrafi posługiwać się magią żywiołów w sposób zaawansowany, łącząc je ze sobą. Adrian nie podejrzewał tych wiedźm o takie zdolności.

Adrian podszedł i dobił tą niedorobioną mrożonkę wbijając jej ostrze miecza w potylicę. Celowanie w serce nie miało sensu, bestie z pogranicza albo nie miały takiego organu, albo miały ich po kilka. Najpewniejsza była głowa, no chyba że akurat miałby przed sobą Cerbera albo Hydrę. Wtedy głowę lepiej zostawić w spokoju.
Kobieta po jego interwencji natychmiast puściła zaklęcie i opadła na kolana, dysząc ciężko. Łaska żywiołaków wiele ją kosztowała, zdaje się, że te duszki niekoniecznie chciały służyć wiedźmie. Nim zdążył o to spytać, dostrzegł scenę, malującą się za jej plecami i na chwilę zamarł.
Starsza siostra Jagody, Malwina, klęczała zapłakana nad młodą, nieprzytomną dziewczyną. Wołała ją po imieniu i ewidentnie próbowała przekazać jej swoją energię, ale robiła to cokolwiek nieudolnie. Nim zdążył pomyśleć co robi, jego nogi już same niosły go w kierunku obu kobiet. Malwina podniosła na niego oczy, kiedy położył rękę na klatce piersiowej jej córki. Dziewczyna nie oddychała, za to czuł mrowienie chaotycznie przekazywanej Mocy.

– Przestań – rozkazał szorstko jej matce, jego głos brzmiał naprawdę groźnie. – W próżne nie nalejesz, tracisz tylko czas. Sprawdź serce.

Po tym rozkazie, nie patrząc czy go zrozumiała, chwycił dziewczynę za nos i odchylił jej głowę do tyłu, po czym rozpoczął sztuczne oddychanie. Tu żadna magia nie pomoże, jeśli była martwa. Klecha uzdrawiał żywych. Pomimo głębokiej wiary, nie zdarzyły mu się jeszcze przypadki, doprowadzające do zmartwychwstania pacjentów. Tak samo nie pomoże przekazywanie energii, jeśli jej serce nie biło.

Między jednym wdechem a drugim, kątem oka dostrzegł, że Malwina przygotowuje się do masażu serca. Zrobił więc czwarty wdech, a kobieta zaczęła liczyć uciskając. Ze zdziwieniem stwierdził, że potrafi to robić. Więc czemu u diabła od tego nie zaczęła? Ile cennych sekund stracili? Jak długo ta dziewczyna leżała tutaj bez oddechu? Czy ty wiesz kobieto, co to znaczy przyczynić się do śmierci własnego dziecka? Czy ty będziesz potrafiła potem z tym żyć?

Adrian przestał myśleć racjonalnie. On nie dawał rady, nie potrafił, mimo starań. A teraz to  działo się znowu. Automatycznie słuchał odliczań wiedźmy i niczym zaprogramowany robot przekazywał swój oddech tej dziewczynie, zgodnie z przyjętymi wytycznymi. No dalej, żyj! Nie rób mi tego, nie umieraj dziewczynko, żyj!

Słyszał, jak głos jej matki łamie się, od tłumionego szlochu. Traciła nadzieję. Ale oprócz tego, do uszu Adriana dotarł jeszcze jeden dźwięk. Cicha modlitwa unosiła się w powietrzu i roztaczała swoją kojącą aurę. Klecha natomiast nie tracił nadziei. Adrian czuł jak ksiądz skupia wokół siebie Moc. Przykląkł tak jak oni obok dziewczyny i czekał na jej pierwszy oddech, na pierwsza oznakę życia. Modlił się dla niej.

No dalej dziewczynko, dasz radę! Oddychaj! Żyj!

I nagle to się stało. Kiedy nachylił się ponownie, poczuł na twarzy jej słaby oddech. Spojrzał na Malwinę. Ta zamarła na chwilę z ręką na sercu córki i patrzyła ze łzami w oczach, jak jej klatka piersiowa delikatnie się unosi i opada. Adrian prawie się zachłysnął, w jakiś niepojęty sposób czuł się oczyszczony. Zrehabilitowany. Nie, nie całkiem, poczucie winy nigdy nie zniknie, to wiedział na pewno, ale teraz, na tę chwilę, jego dusza uzyskała spokój i to większy niż kiedy próbował otumanić ją alkoholem.

– Grzeczna dziewczynka… – wymamrotał pod nosem oszołomiony, ale dziwnie szczęśliwy.

Klecha nie tracił czasu, objął ciepłymi dłońmi twarz nieprzytomnej i wyszeptał ostatnie zdania modlitwy. Adrian widział, że ksiądz był bardzo osłabiony po złamaniu zaklęcia kręgu. Jego usta były blade, a na czole wystąpił mu pot, ale niezmordowanie przelewał w jej ciało ożywczą Moc.

A zaraz potem obudził się tajfun.

Dziewczyna nagle otworzyła oczy. Z gwizdem, gwałtownie i łapczywie wciągnęła powietrze, a jej ciało w ułamku sekundy pokryło się turkusowymi malowidłami, które nie ominęły nawet twarzy. Znamiona żywiołaków. Adrian pierwszy raz w życiu widział je pokrywające ciało tak rozlegle. Ale słyszał o tym. Gniew żywiołu.

Uderzenie nastąpiło błyskawicznie, widział dezorientację i przerażanie malujące się na twarzy uzdrowionej. Nie panowała nad tym. Czuła to, ale nie panowała. I to była ostatnia rzecz jaką zobaczył, kiedy fontanna Neptuna za ich plecami dosłownie eksplodowała rozsadzona przez wodę. Żywiołaki wrzały i krzyczały z gniewu, powietrze wibrowało od ich Mocy, a woda z fontanny nagle rozprysła się we wszystkich kierunkach, magicznie się namnażając i zmiatając z powierzchni wszystko, co stało jej na drodze.
Pierwsza fala uderzyła w Klechę, Adrian dostał chwilę później. Malwina desperacko, ze wszystkich sił przytuliła córkę i obie zostały odrzucone w przeciwną stronę. Potężna fala ścięła z nóg kolejno: stojącą najbliżej nich Jagodę, a potem Wegnerową. Kobiety momentalnie zniknęły pod naporem wody.

Adrianowi udało się chwycić Klechę i we dwóch, teraz przerzucani przez wodę jak małe piłeczki, pędzili na spotkanie z Motławą.
Cóż, tego należało się spodziewać, najwyraźniej najbardziej rozsierdzone były  ondyny – żywiołaki wody – i to one zamierzały się rozprawić ze wszystkim, co żyje. Żywiołaki nie były zbyt bystre, nie rozumiały pojęcia „oprawca” czy „wybawiciel”, nie do nich należał osąd. Jeśli ich podopieczny czuł tak wielki strach, był o krok od śmierci, to znaczy, że trzeba tu urządzić prawdziwą jatkę w jego imieniu. W tym celu ondyny szukały miażdżącej przewagi, żeby móc efektownie doprowadzić do kataklizmu. I tak oto woda z neptunowej fontanny niosła ich przez cały Długi Targ, żeby złożyć ich ciała w ofierze Motławie. I będą mieli naprawdę dużo szczęścia, jeśli dotrą do rzeki żywi i w jednym kawałku. Najpewniej zaraz rozbiją sobie głowy o niesione z prądem straganiki z pamiątkami, albo się zwyczajnie potopią.

Nagle na drodze rozszalałej wody,wyrosła wysoka tama. Ziemia rozerwała chodnik i wypiętrzyła się na dobre 10 metrów w górę. Adrian zdążył tylko pomyśleć, że zabije za to Tobiasza, a chwilę potem woda cisnęła nim o ścianę jak szmacianą lalką. W ostatniej chwili zdążył przekręcić się tak, żeby zamortyzować uderzenie Klechy, ksiądz był nieprzytomny i leciał na spotkanie z tamą głową do przodu. Sam odepchnął się Znakiem, żeby zmniejszyć nieco impet. Niestety, przez gwałtowny nurt, za późno się do niego złożył .
Uderzenie wycisnęło Adrianowi powietrze z płuc, a sekundę potem uderzył w niego rozpędzony ksiądz. Straszne kłucie w boku, niemal pozbawiło go przytomności.

– Moje żebra – syknął wściekły, ale mimo bólu nie puszczał Klechy, nie pozwalając mu się utopić.

Nagle ściana zaczęła się zmieniać, ze zgrzytem zaczęły się w niej formować niewielkie stopnie prowadzące w górę. Adrian westchnął ciężko. Z nieprzytomnym Klechą, w obecnym stanie, wejście po nich będzie cokolwiek niemożliwe. Tobiasz, ty skończony baranie!

– Podaj mi go. – Nagle na jednym ze stopni, tuż nad wodą, zmaterializował się Rudi, rozsiewając wokół czarny dym. – Dasz radę wejść sam?

– Tak – odparł słabo, przekazując mu przyjaciela.

Rudi przerzucił księdza przez ramię i zaczął się ostrożnie wspinać. Adrian ruszył za nim, choć nie było mu łatwo. Jak szacował, miał połamane przynajmniej jedno żebro, o ile nie dwa. Nie był też uzdolniony jeśli chodzi o zaklęcia lecznicze, toteż inkantacja mająca uśmierzyć ból, natychmiast przestała działać. Co za parszywy dzień.
Na szczycie już czekał na nich Tobiasz głupkowato uśmiechnięty i najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony. Adrian planował zetrzeć elementaliście z gęby ten uśmieszek.

– Masz nieuleczalnego popierdolca – warknął na niego. – Powiedz mi, o czym myślałeś, ustawiając na naszej drodze litą skałę, kiedy lecieliśmy razem z tą wodą, Bóg jeden wie ile na godzinę?

– Pewnie o tym samym co ty, kiedy aktywowałeś pułapkę ze smokiem. – Tobiaszowi zrzedła mina, ale z tonu głosu należałoby wnioskować, że nie jest zbyt przejęty faktem, że omal nie zabił Adriana i Klechy.

Adrianowi drgnęła brew.

– To znaczy, że jak długo już tu jesteś? – Jeśli powie, że od początku i że przyglądał się do tej pory bezczynnie, to wtedy już na pewno go zabije.

– Stawiali barierę – uciął dyskusję Rudi. – Marta jeszcze ją kończy i ściąga Sprzątaczy. Tobiasz przyleciał, jak tylko ta mała zaczęła szaleć. Ma dziewucha pierdolnięcie, nie ma co…

Adrian obejrzał się w stronę Zielonej Bramy. Tam kończyła się bariera ustawiona przez Martę i Tobiasza, powietrze falowało, a woda, której udało się wyjść za tamę, nie wyciekła poza nią i nie dotarła do Motławy. Chociaż tyle dobrego. Zniszczenia nie wyjdą dalej poza deptak i żaden zbłąkany cywil się tu nie przyplącze.

Adrian dopiero teraz rozejrzał się nieco przytomniej. Klecha leżał ułożony wzdłuż tamy i się nie ruszał, ale jego pierś unosiła się w równym oddechu. Nie było widać żeby był ranny, ale Adrian mógł się założyć, że tak jak i on ma coś złamane. Na tamie siedział również, oprócz Tobiasza i Rudiego, młody Medvene. Wciąż dziwnie nieruchliwy, ale fakt że siedział oznaczał, że paraliż zaczyna powoli ustępować.

– Co z wiedźmami? – zapytał wreszcie Rudi, z niepokojem patrząc na burzącą się u stóp ściany, wciąż rozszalałą wodę.

– W ich żyłach płynie krew wodnych bóstw – odezwał się cicho i z pewnym trudem Lambert. – Nie utopią się, nawet gdyby bardzo chciały.

– Gorzej jak dostały czymś ciężkim w głowę – zauważył Adrian z goryczą. Jeśli jego wysiłki poszły na marne, to trafi go tu ciężki szlag.

Niespodziewanie oczy Lamberta rozbłysły zimnym, błękitnym światłem, a Adrian poczuł ciepły prąd Mocy. Chwilę potem na niebie zmaterializowały się dwa duże kruki, wyłaniające się z jedwabistego czarnego dymu. Oba, niczym zsynchronizowane latawce, dały nura prosto w spienioną wodę.

– Kurwa – zaklął Rudi. – I tylko ich mi tu jeszcze brakowało.

– A co ja mam powiedzieć? – westchnął Lambert beznadziejnie. – Ojciec jest wściekły, czuję pomimo paraliżu. Obedrze mnie żywcem ze skóry.

Z wody wyłonił się mężczyzna. Wsparł się o jej taflę dłońmi, zupełnie jakby była stałą materią, po czym wynurzył resztę ciała, wspierając się kolanem na rozdygotanej powierzchni. Chwilę potem już stał na wodzie. Za jego plecami ciemna toń cieczy zaczęła się rozstępować. Woda została rozepchnięta na boki przez energetyczną bańkę, która się spod niej wynurzała. Pod tym osobliwym kloszem stał drugi mężczyzna, bardzo podobny do pierwszego, a u jego stóp siedziały cztery kobiety. Wyglądało na to, że nic im nie jest.

– Budź Klechę. – Rudi trącił Adriana w ramię, aż ten syknął z bólu. Był i tak nieźle poobijany, najlżejsze pacnięcie bolało jak sto diabłów. – Jezus z Mojżeszem wpadli na imprezę, na pewno nie chciałby tego przegapić.

– Prędzej zafundował by im ekskomunikę za profanację – mruknął Adrian rozcierając obolałe ramię, a młody Medvene się szczerze roześmiał.

– Raczej by się nie przejęli – stwierdził Tobiasz z filozoficznym spokojem.

* * *

Adrian znalazł swój miecz niedaleko Ratusza Głównego Miasta. Woda wyrwała mu go z ręki i cisnęła w zupełnie inną stronę niż jego. Kiedy schylał się, żeby go podnieść, żebra boleśnie dały o sobie znać. Zaklął parę razy, a potem spróbował ponownie potraktować swój obolały bok zaklęciem uśmierzającym ból. Na nic się to nie zdało. Był naprawdę kiepski, jeśli chodziło o zaklęcia regeneracyjne. Cóż, nie było się w sumie czemu dziwić, opierały się one na magii kapłańskiej, a żeby jej używać trzeba wierzyć. W cokolwiek, chociażby jakiegoś małego, zapomnianego boga. Adrian już dawno stracił wiarę w to, że może polegać na jakiejkolwiek sile wyższej.
Dlatego jego najlepszym przyjacielem było ostrze. Magiczna stal nigdy nie zawodziła, nie była kapryśna, nie trzeba się było do niej modlić czy składać jej czegoś w ofierze, żeby może łaskawie użyczyła swojej mocy. Była mu wierna i uległa, bezgranicznie oddana. Znał ją i jej możliwości i cenił bardziej niż jakiekolwiek bóstwo.

Niedaleko miejsca w którym znalazł miecz, tuż pod ścianą ratusza, coś błysnęło, odbijając promienie słoneczne. Zaintrygowany podszedł do niewielkiego przedmiotu, podniósł go z ziemi i dokładnie obejrzał.
Bryłka lodu. Pod palcami czuł nikłą wibrację zaklęcia, wolę tego, który ją stworzył. Mieściła mu się w dłoni, mógł ją zamknąć w pięści, a na jej powierzchni po obu stronach były wygrawerowane dwie runy. Jedną z nich była Laukaz – powszechnie uważana za runę wody. Jej dodatkowymi właściwościami są: odblokowywanie tego, co zatkane oraz zwiastowanie zmian. Pomaga w spełnieniu każdego określonego życzenia, gdyż, przekazywana bliskim, mówi „tak” na wszelkiego rodzaju prośby.
Drugą runą była Odala. Runa pomaga utrzymać związki, które symbolizowane są przez czarodziejski węzeł. Odala jest runą rodziny, szczepu, ojczyzny. Obdarza poczuciem bezpieczeństwa, stosuje się ją także do ochrony i zachowania wspólnoty, rodziny już istniejącej.

Adrian obejrzał się w stronę wiedźm. Dwie z nich jak kwoki stały nad młodą dziewczyną, która siedziała na niskim schodku którejś z kamienic, z głową między kolanami i zawzięcie wymiotowała. Cóż, żywiołaki użyły jej jako bramy dla rozszalałego żywiołu, jej organizm miał prawo reagować po takim przedstawieniu gwałtownie. Jej ciotka trzymała jej troskliwie włosy na karku, żeby ich sobie nie ubrudziła, natomiast babcia starała się zablokować te sensacje żołądkowe jakimś mało ofensywnym zaklęciem. Cóż, stara Wegnerowa, podobnie jak Adrian, najwyraźniej nie miała talentów w dziedzinie uzdrawiania czy łagodzenia objawów. Matka dziewczyny z kolei, razem z Rudim, urządzała karczemną awanturę dwóm nowo przybyłym mężczyznom – braciom Medvene, wysokiej rangi przedstawicielom Loży. Klecha, razem z Lambertem, synem jednego z Medvene, siedzieli na innym schodku innej kamienicy i wyglądali jak dwie kupki nieszczęścia. Chłopak właśnie został zbesztany przez ojca za samowolkę i nie zaczekanie na wytyczne tylko wejście do akcji na hura. Jako że potrafił się teleportować szybciej i dalej niż inni magowie, dotarł na miejsce wcześniej od swojego ojca i wuja. Powinien był na nich zaczekać. Klecha z kolei dopiero co się ocknął i trzymał się za głowę, najwyraźniej mając koszmarną migrenę. Biedny ksiądz mógł uzdrawiać innych, ale nie mógł uzdrowić siebie. To była jego ofiara, jego poświecenie i pokuta, w zamian za Moc, którą obdarzał go jego Bóg. Dlatego właśnie Adrian nie lubił bogów. Zawsze chcieli czegoś w zamian, tak naprawdę niczego nie robili bezinteresownie, a przecież za takich chcieli uchodzić – dobrych altruistów dla swych wyznawców. Banda hipokrytów.
Tobiasz i Marta biegali po deptaku, goniąc do pracy Sprzątaczy i ciągle szukając w malowidłach na chodniku portalu, którym mógł zbiec sprawca tego całego bałaganu razem z Malkolmem Litnerem. Zadanie mieli o tyle utrudnione, że nawałnica wody, która tu przed chwilą szalała, rozmyła większość kręgów i znaków. Odtworzenie ich będzie trudne, bo najwyraźniej elementarne pułapki były specjalnością tego maga. Adrian dawno już nie widział tak skomplikowanych kombinacji kręgów i runicznych zaklęć. Szczerze – niemal nic z tego nie rozumiał. Dodatkowo Tobiasz zniszczył kilka kręgów wznosząc tamę, a potem tworząc wielką dziurę w ziemi, aby pozbyć się wody z deptaka. Adrian utwierdził się tylko w przekonaniu, że ten chłopak jest bezmyślny i woli najpierw działać niż zatrzymać się na chwile refleksji. Uznał że to chyba powszechna cecha elementalistów. To tacy ludzie demolka, gdzie się nie pojawią, zostawiają po sobie płonące zgliszcza i ruiny.
Tak jak dzisiaj. Ledwie dwóch elementalistów, a deptak wygląda jakby mała armia stoczyła tu bitwę. Adrian znowu zerknął na wiedźmy i ich młodą podopieczną, wciąż nękaną słabością organizmu. No dwóch i pół, jeśli mamy być sprawiedliwi. A to „pół” z tego wszystkiego narobiło najwięcej szkód.

Znowu obejrzał znalezioną bryłkę lodu. Nie miał wątpliwości kto ją zrobił i w jakim celu. Ładny prezent, szkoda żeby się zgubił. Adrian wiedział, że łamie przepisy, ten kawałek magicznego lodu powinien zabezpieczyć jako dowód w tej sprawie, ale naprawdę, nawet on miał małą listę rzeczy świętych. Do takich rzeczy między innymi zaliczały się więzy rodzinne.

– Domyślam się, że to twoje – stanął nad dziewczyną i pokazał jej bryłkę.

Podniosła na niego swoje znękane i zapłakane spojrzenie, ale nim zdążyła mu cokolwiek odpowiedzieć, znowu zgięła się w pół w napadzie wymiotów, zwracając zawartość żołądka prosto na jego buty.
Adrian policzył w myślach do dziesięciu. Spokojnie, sam był sobie przecież winny, stając przy niej powinien wziąć poprawkę na to w jakim stanie się znajduje. Nie jej wina. Ale i tak miał ochotę ją trzasnąć.

– Masz cela Dita – zaśmiała się jej ciotka, choć i ona miała czerwone oczy od łez. – Piękne trafienie.

– Dzięki – wymamrotała dziewczyna słabo i znowu zwymiotowała. Tym razem Adrian zdążył się odsunąć.

– Wybacz jej, jest strasznie skołowana – odezwała się Wegnerowa przepraszającym tonem i uśmiechnęła się życzliwie do Adriana. – Wyjątkowo nie zrobiła tego specjalnie, choć maniery miewa koszmarne.

– Zatem wyjątkowo nie zaprezentuje jej moich równie koszmarnych manier. – Adrian nie był w nastroju żeby silić się na uprzejmości, był obolały i zmęczony.

– Och, już byś się nie droczył, twój ojciec był dżentelmenem, wiem że nie wychowałby syna niepotrafiącego zachować się wobec kobiety. – Wegnerowa najwyraźniej uparła się dziś go sprowokować. Zaraz zobaczy jak to on nie potrafi się zachować wobec kobiety.

– Oddajcie jej to. – Ugryzł się jednak w język i przekazał runiczną bryłkę babci dziewczyny, po czym odwrócił się na pięcie i opuścił towarzystwo.

Może i chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie bardzo wiedział, co by to miało być. Martwił się, ale nie wiedział czy ma w ogóle prawo do tego zmartwienia – był dla nich obcy. Nie potrafił im w danej chwili ani pomóc, ani pocieszyć. One musiały sobie radzić z utratą członka rodziny w swoim gronie. Chociaż bryłka nie stopniała, a napastnik, gdyby chciał zabić Litnera, po prostu by to zrobił – zatem chłopak żyje. Pytanie brzmiało w jakim jest stanie i do czego mógłby być komuś potrzebny. I jak długo będzie potrzebny żywy.
Miał szczerą nadzieję, że chociaż dziewczynie nic nie będzie. Obecnie wyglądała jak trzy ćwierci do śmierci, ale ostatecznie miała do tego prawo. Jej już pomógł na tyle, na ile mógł i uważał, że zrobił dużo. Teraz pora się wziąć za zasadnicze zagadnienie. Dawno nie odczuwał zapału do pracy, zwłaszcza, że był nieźle połamany i okropnie go suszyło.

– Jesteś po prostu nieodpowiedzialny Corbin! – dotarł do niego rozgniewany okrzyk Malwiny.

Obejrzał się w tamtym kierunku, kobieta dalej naskakiwała na Medvene, ale Adrian nie miał pojęcia, że cywilna wiedźma może być z przedstawicielami Loży na ty. Rudi, jak nie on, stał za nią nieco skulony, najwyraźniej zaskoczony takim obrotem sprawy. Zwykle to on generował wszelkie awantury, tymczasem Malwina Litner biła go w tym na głowę. Kobieta z furią w oczach właśnie szykowała się, żeby rozszarpać na sztuki dwóch potężnych magów. Sami bracia Medvene prezentowali co do tego różne postawy. Młodszy – Corbin – miał kamienną twarz i nie zdradzał się z emocjami, cierpliwie wysłuchiwał inwektyw pod swoim adresem. Ivo natomiast miał minę bardzo zniecierpliwioną i Adrian czekał tylko momentu, aż złapie tę awanturną wiedźmę i przetrąci jej kark.

– Przysięgaliście mi, ty i Witek, klęliście się na własne matki, że zaopiekujecie się moim dzieckiem, że włos mu z głowy nie spadnie! – Jeszcze chwila, a rzuci im się do gardeł i przegryzie tętnice. – Jak mogliście dopuścić do takiej sytuacji?!

– Kląłeś się na mamę? – zainteresował się niby to beztrosko Ivo, chociaż jego oczy jarzyły się zimnym, błękitnym światłem. Był naprawdę rozdrażniony. – Corbin, nie masz wstydu, nasza matka nie żyje od jakichś pięciuset lat…

Brat rzucił mu tylko urażone spojrzenie, ale zawzięcie milczał. Za to Malwina już brała wdech, żeby wydać z siebie kolejną serię niepożądanych dźwięków. Rudi miał minę męczenniczka, najwyraźniej sam próbował się porozumieć z przedstawicielami Loży, niestety rozwścieczona wiedźma  skutecznie mu to uniemożliwiała.

– Ja bym proponował odłożyć pretensje na później. – Adrian stanął obok Rudiego i, zgodnie z jego oczekiwaniami, wszyscy zgromadzeni spojrzeli na niego. – Mamy dwóch świadków zdarzenia do przesłuchania, tymczasem tracimy czas na bezowocne awantury. Poza tym muszę się napić.

– Ja też – przyznał niespodziewanie Rudi, co było nowością z jego strony, bo picie na służbie uważał za grzech najcięższy, przez co Adrian miał z nim nieprzyjemne przeprawy, kiedy zjawiał się na zbiórkach nie do końca trzeźwy.

– A ja mam rum w domu. – Stara Wegnerowa zaszła ich cichutko od tyłu. – Zapraszam do mnie panowie, moja kamienica znajduje się w obrębie bariery, poza tym moja wnuczka potrzebuje odpocząć, a moja córka nie pozwoli wam jej nigdzie zabrać na przesłuchanie. Ja z resztą też nie.

– Rum – ucieszył się Adrian – Nie wiem jak wy, ale ja idę z babcią.

korekta: wiedźma z bagna

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments