Rozdział 1

– Wyglądasz na zmęczonego, jak koń po westernie – przywitałam mojego brata tymi ciepłymi słowami, gdy tylko postawił nogę na dworcu głównym w Gdańsku. – A ja nie wierzyłam matce, kiedy mówiła, że masz ciężką i trudną pracę. Zawsze byłeś typem obiboka, muszą ci naprawdę dobrze płacić…

– Widzę cię ledwie od dziesięciu sekund, a już wyrzuciłaś z siebie więcej słów niż ludzie, z którymi jechałem w przedziale przez pięć godzin. – Posłał mi zmęczony uśmiech. – Samo jeżdżenie tą sauną męczy. Ten pociąg jest podobno klimatyzowany. Szkoda tylko, że zapomnieli tę klimę włączyć. A okna były zablokowane…

Wyjątkowo chciałam być dobrą siostrą i zabrać od niego jedną z toreb podróżnych, ale nie pozwolił mi.

– Chcesz się nabawić przepukliny? – zganił mnie i ruszył w kierunku zejścia do podziemi. – Poza tym węszę podstęp. Od kiedy jesteś uczynna?

– Od kiedy się wyprowadziłeś. – Uśmiechnęłam się złośliwie. – Życie stało się jakby piękniejsze. Ostatecznie, jak cię widzę ze trzy razy do roku, mogę udawać, że potrafię być miła.

– A potrafisz? – zdziwił się uprzejmie.

Rzuciłam mu tylko wyniosłe spojrzenie. Przekomarzanki i małe złośliwości były u nas normalnym stanem rzeczy, niezależnie od tego czy nie widzieliśmy się jeden dzień, tydzień, miesiąc czy rok.

Mój brat – Malkolm (jego imię to już inna i bardzo zawiła historia; nasi dziadkowie mieli fantazję) – nie mieszkał z nami już od roku. Ostatnio widziałam go na Wielkanoc. Teraz przyjechał na wakacje. Wreszcie dostał w pracy (podobno) zasłużony urlop. Na dobrą sprawę, nie miałam pojęcia, czym on się właściwie zajmuje. Przeniósł się do Warszawy zaraz po skończeniu studiów, po tym jak jakiś ważny „prezes” pojawił się u naszej matki z wizytą. Na drugi dzień Malkolm był już spakowany i gotowy do drogi. Wyglądało to dość dziwnie, ale mnie jak zwykle się w nic nie wtajemnicza… Oficjalna wersja to „służby porządkowe”, cokolwiek to znaczy. Obstawiam jakiegoś tajniaka, choć mojemu bratu do Bonda raczej daleko, nie tylko jeśli chodzi o aparycję. Myślę, że uplasowałby się bliżej agenta Tomka. Normalnie upierałabym się przy pracowniku MPO, jeśli już o służbach porządkowych mówimy, gdyby nie ten „prezes”. Facet nie wyglądał na kogoś, kogo interesowaliby śmieciarze. Raczej wręcz przeciwnie. Możliwe, że Malkolmowi trafiła się jakaś fajna fucha, jak ślepej kurze ziarno. Inna sprawa, że żaden członek mojej rodziny nigdy niczego nie mógł zrobić normalnie. Nawet dostać pracy, jak się okazuje. To praca przyszła do niego, z niewielką pomocą naszej matki i w oparach dziwacznej tajemnicy.

– Jakie są dziś prognozy babci? – zapytał, kiedy dotarliśmy na przystanek autobusowy.

– Słonecznie, jeśli pytasz o pogodę – odparłam, studiując wakacyjny rozkład jazdy autobusów. – I nie musimy kupować biletów, jeśli pytasz o kanary.

Uśmiechnął się i zrzucił tę największą i najcięższą torbę na ławkę.

– Czyli będzie padać i dostaniemy mandat. – Sięgnął po portfel w poszukiwaniu drobnych na bilety.

Zauważyłam, że ma niewielki tatuaż na lewej ręce. Dokładnie to dziwaczny wzór o bliżej nieokreślonym kształcie, wił się od kciuka do palca wskazującego, zajmując część wierzchniej strony dłoni. Wcześniej go nie miał.

Proszę, mój brat i jego nowe, „szalone” życie w stolicy.

– Coś ty, babcia ma ostatnio dobrą passę – odparłam z przekonaniem. – Wywróżyła mi tematy na maturę i wyobraź sobie, miała rację. Swoją drogą fajna dziara, masz tego może więcej? Na przykład w jakimś wstydliwym miejscu?

– Jeszcze mi powiedz, że uczyłaś się do matury opierając się na wizjach babci, to pomyślę, że do reszty zgłupiałaś. – Posłał mi krytyczne spojrzenie, po czym zerknął na swój tatuaż, ale pozostawił kwestię bez żadnego komentarza, puszczając mimo uszu moje prowokacje. Najwyraźniej nie był gotowy, aby wyjawić mi sekret tej osobliwej ozdoby.

– Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. – Wzruszyłam ramionami, a on narysował na czole wymowne kółko pod moim adresem. – Poszło dobrze, naprawdę. Pomyliła się tylko przy angielskim, ale angielski był łatwy.

Nasza babcia była samozwańczą wróżbitką i co chwila nam coś przepowiadała. Cały problem polegał na tym, że z tych przepowiedni należało sobie samemu wywróżyć: co się sprawdzi, a co wydarzy się zupełnie na odwrót. Reguła była taka, że jej wizje należało zawsze odwracać o sto osiemdziesiąt stopni przy interpretacji. Ostatnio jednak zaczęły się podejrzanie sprawdzać. Strach się bać, co z tego wyniknie.

Malkolm już nie komentował mojej wiary w babcine przepowiednie, bo przyjechał autobus. W efekcie wsiedliśmy jednak bez biletów. Co prawda to był tylko jeden przystanek i w normalnych warunkach przeszlibyśmy piechotą do Długiej, ale z jego bagażami każda forma skrócenia sobie drogi była dobra.

Nasza babcia była właścicielką kamienicy niedaleko ulicy Długiej, w samym sercu Gdańska. Odziedziczyła ją po śmierci dziadka i z miejsca zakasała rękawy, żeby ratować tę ruinę. Nie mam pojęcia, jaki szaleniec dał jej wtedy kredyt. Podejrzewam że musiała go napoić jakimś szemranym ziółkami, ale wyremontowała budynek i otworzyła tam pensjonat dla turystów, o wdzięcznej nazwie „Najada”. W dolnej części mieszkaliśmy my, czyli ja, matka, babcia i ciotka Jagoda, wyżej były pokoje dla gości. Interes kręcił się dobrze, ale w sezonie matka brała urlop na cały okres letni i pomagała babci i ciotce. Pomocy wymagano też ode mnie…

– Czy wyście szli tyłem i na czworakach?! – Matka powitała nas, gdy tylko przekroczyliśmy próg domu. Najwyraźniej trwały przygotowania do podania obiadu pensjonariuszom, bo miotała się dziko po kuchni, dzwoniąc garami. – Malkolm, rzuć bagaże na razie do ciotki i przynieś mi wody. Bańki są w przedpokoju. Dita, rusz się, stół się sam nie nakryje!

Popatrzyliśmy tylko z bratem na siebie i rozeszliśmy do wyznaczonych zadań. I pomyśleć, że nie widziała własnego syna od wiosny. Nawet powieka jej nie drgnęła. Tyran, a nie matka.

Gwoli wyjaśnienia – Dita to nie jest moje imię. Na chrzcie mi dano Judyta i do dziś nikt z domowników nie chce się przyznać , czyj to był pomysł. Zwalają winę ma mojego świętej pamięci ojca, bo jako jedyny nie może się wyprzeć. Tak czy inaczej, gdy byłam jeszcze mała, babcia skracała moje imię jako Dyta. Z kolei mój dziadek, z pochodzenia Niemiec, skojarzył to sobie z niemieckim imieniem – Dita. I jakoś tak już zostało. Swoją drogą, imię Malkolma to podobno też sprawka dziadka. Znowu nie wiem ile w tym prawdy i ile te moje wredne, domowe babiszony, zrzucają na kolejnego nieżyjącego mężczyznę, który nie może się bronić. Ale faktem jest, że mój pradziadek, a ojciec mego dziadka, nosił zacne imię Malcolm.

Szczerze mówiąc, nienawidziłam wszelkich prac związanych z działalnością pensjonatu. Nazwijcie mnie leniwą, proszę bardzo, ale nigdy nie miałam drygu do sprzątania czy gotowania. W związku z tym moja rodzicielka lubiła się nade mną wytrząsać, że będę złą żoną i matką, i jak mi tak nie wstyd. W ogóle mi nie było wstyd, nic a nic, ani trochę. I, co gorsza, dalej nie jest. Na dodatek nie planuję zostawać ani żoną, ani matką zbyt szybko. Babcia mi przytakiwała, z kolei wbijając do głowy, żebym nie była taka głupia i żebym nigdy nie robiła na żadnego leniwego chłopa. Nie to, żeby nie kochała dziadka, czy uważała go za leniwego. Wręcz przeciwnie – bardzo go kochała, i jednego i drugiego (miała dwóch mężów), ale podobnie jak ja nie cierpiała zabawy w gospodynię. Kiedyś się jej spytałam, czemu w takim razie otworzyła pensjonat.

– Miałam trzy wyjścia – powiedziała mi wtedy. – Albo to sprzedać, albo zrobić hotel, albo otworzyć burdel. Sprzedać nie mogłam, bo to była ruina. Burdel też odpadał – ja byłam za stara, twoja matka była wdową z dwójką dzieci na głowie, a Jagoda nie obrobiłaby całego interesu sama. Zresztą była zaręczona. No to został pensjonat.

Tak, babcia zawsze była dziwna. I nie mam tu na myśli amatorskiego wróżbiarstwa.

Ale też miała nosa. Interes się opłacił, bo kamienica leżała w świetnej lokalizacji – w samym centrum zabytkowej, gdańskiej starówki. Mimo, że ceny nie były niskie, a nasz przybytek nie należał do jakichś szczególnie luksusowych, co roku w sezonie ludzie bili się o miejsca u nas. A i poza sezonem często-gęsto trafiali się amatorzy wypadów nad morze. Razem z babcią walczyłyśmy o to, żeby odejść od oferty z wyżywieniem i postawić tylko na noclegi, ale domowe obiadki pozwalały nam liczyć sobie za pokój dużo więcej. A moja matka z kolei zawsze była strasznym skąpiradłem i nie lubiła tracić, jej zdaniem, łatwych pieniędzy. Zatem terroryzowała mnie, babcię i ciotkę w porze obiadowej. Teraz zagoniła mnie i Malkolma do roboty, nie dała się nawet babci z nim przywitać. Dopiero po obiedzie i zmyciu naczyń mieliśmy chwilę wytchnienia. I w końcu sam Malkolm doprosił się o coś do jedzenia.

– Już prawie zapomniałem jak tu potrafi być uroczo w sezonie – stwierdził zjadliwie znad swojego talerza zupy.

– Jedz prędzej, to pójdziesz ze mną do sklepu, pomożesz mi nosić zakupy. – Matka była jak zwykle niezastąpiona.

– Mamo, niewolnictwo w Polsce zniesiono w średniowieczu – przypomniałam jej słodkim głosem. – On jest na urlopie.

– Nikt niczego nie znosił, samo się rozeszło po kościach. – Matka machnęła ręką i błyskawicznym ruchem zabrała mojemu bratu talerz spod nosa, wymieniając go na nowy z drugim daniem. – No jedzże prędzej! Gębę też masz na urlopie, że tak memłasz to jedzenie?

– Co ja takiego zrobiłem, że chcesz żebym się udławił już pierwszego dnia? – Malkolm popatrzył nieufnie na kotleta, wbijając w niego widelec. – A z tego co wiem wysłali mnie całego na urlop, więc gębę to także obejmuje. Mamo zrób mi tę przyjemność i po prostu spisz listę zakupów. Jak zjem, to pójdę z Ditą do sklepu, a ty sobie odpoczniesz. I przestań tak biegać po tej kuchni, wszystko jest już posprzątane. Usiądź wreszcie i nie stój tak nade mną, bo naprawdę mi coś w końcu stanie w gardle.

– Posprzątane…! – Matka w teatralnym geście złapała się za głowę, co miało obrazować jej przerażenie naszą ignorancją i ogólnym niechlujstwem. – Tu jest ledwo ogarnięte, a co goście powiedzą…

– To bierz się za szmatę i przestań dziamać. – Babcia, z właściwym sobie wyczuciem sytuacji, weszła do kuchni. – Dzieciak dopiero co przyjechał, a ty już chcesz nim pole zaorać. No co się tak gapisz, chyba wiesz gdzie miotła stoi? Daj mu zjeść w spokoju.

– Awantura wisi w powietrzu – szepnęłam do brata kopiąc go w kostkę pod stołem. – Zostaw to już i spadajmy do tego sklepu.

Moje wyczucie sytuacji okazało się nie gorsze od babcinego. Kiedy zamykaliśmy za sobą frontowe drzwi pensjonatu, konflikt starszych pokoleń naszej rodziny grzmiał w najlepsze. Zdążyliśmy zabrać kartkę z zakupami i nawet nie oberwać po głowie rykoszetem kłótni. Wszystkie baby w mojej rodzinie były awanturne i zawzięte, i kiedy jedna drugiej wchodziła w drogę, to wszelkie huragany i tsunami mogły się schować przy sile ich rażenia. Z dumą muszę stwierdzić, że wcale a wcale nie stanowię wyjątku od tej reguły.

Gorzej prezentowała się sytuacja z mężczyznami w naszej rodzinie. Nie, poważnie, miałyśmy do nich okropnego pecha, a babcia wprost mówiła, że jesteśmy przeklęte. Coś w tym było.

Mój prawdziwy dziadek umarł, jeszcze nim przyszliśmy na ten świat, ja i Malkolm. Matka i ciotka Jagoda miały wtedy ledwie po paręnaście lat. Dziadek miał wypadek, w czasie wycieczkowego rejsu na którychś rodzinnych wakacjach, wypadł za burtę statku. Utopił się pomimo, że świetnie pływał. Drugi mąż mojej babci, ten którego zapamiętałam jako dziadka „właściwego”, również się utopił. Tym razem jednak winowajczynią była wanna. Prawdopodobnie zwyczajnie zasłabł podczas kąpieli.

Mój ojciec z kolei umarł, kiedy miałam siedem lat, a Malkolm dwanaście. Był zapalonym i najprawdopodobniej samozwańczym traperem. Polował w nadmorskich lasach, rosnących na stromych wydmach – w miejscach do tego cokolwiek nieodpowiednich. Zaskoczyła go straszna burza, ziemia się osunęła i przygniotła go błotna lawina. Matka bardzo źle to zniosła i, gdyby nie babcia, nie wiem gdzie dziś byśmy byli. Pewnie umarlibyśmy z brudu i głodu, bo matkę naprawdę mało co w tamtym okresie obchodziło. Kiedy tylko stanęła na nogi, rzuciła się w wir pracy i różnych dodatkowych zajęć. Po dziś dzień ma tak napięty plan, wypełniony pracą i rozmaitymi obowiązkami, że aż dziw bierze, że ma się kiedy podrapać w tyłek. W natłoku tego wszystkiego, jak najbardziej rozmyślnie, nie może znaleźć czasu, żeby może umówić się na randkę. A przecież wcale nie jest jeszcze stara czy jakaś brzydka, bądź pokraczna.

Ciotka Jagoda nie zdążyła nawet wejść w związek małżeński, kiedy to spadła na nią wieść o śmierci jej wieloletniego narzeczonego. Łowił ryby w przeręblu – lód się pod nim załamał. Ktoś go nawet podobno wyłowił, ale nie na czas. Załatwiła go hipotermia. Ciotka pozbierała się dosyć szybko, ale już z nikim nie związała się na stałe. Choć, w przeciwieństwie do mojej matki, co chwila prowadzała się z jakimś adoratorem. Jednak szybko wystawiała potencjalnych kandydatów na partnerów rufą do wiatru. Za jednym trzy noce płakała, a to już coś. A mimo to więcej się już z nim nie spotkała.

Przez to ludzie postrzegają nas jako dziwaczki, bandę czarnych wdów i nikt, kto nas zna choćby ze słyszenia, nie poleca jako kandydatek na żony. Ja, Bogu dzięki, jeszcze nie miałam okazji przetestować naszego rodzinnego fatum. Moi rówieśnicy mają mnie za jędzę, tylko dlatego, że lubię im pokazywać, że mam w dupie to, co o mnie myślą. Przez walenie im między oczy gorzkiej prawdy, nigdy nie byłam przesadnie lubiana. Chłopcy z mojego otoczenia wybierają dziewczyny o bardziej układnym usposobieniu. Widać nie lubią wyzwań. Albo możne zwyczajnie się boją, w końcu ze zgonów w mojej rodzinie nigdy nie robiłam wielkiej tajemnicy. Cóż, jakby nie patrzeć, cała ta sprawa wygląda podejrzanie. Jedno z dwojga – albo same tych chłopów mordujemy, albo faktycznie ktoś nas przeklął. Oprócz tego, że wspólnym elementem każdej z tych śmierci była kobieta z mojej rodziny, jeszcze dochodził fakt, że każdego z mężczyzn bezpośrednio lub pośrednio załatwiła… woda.

Hydro-fatum pełną gębą.

– Myślisz, że ty też umrzesz przedwcześnie? – zapytałam mojego barta, kiedy wracaliśmy ze sklepu Długim Targiem, kierując się w stronę fontanny Neptuna. Zastanawiało mnie to od dłuższego czasu. Malkolm był jedynym żyjącym mężczyzną w familii. – Niebezpiecznie jest być facetem w naszej rodzinie.

– Pewnie, że niebezpiecznie! – parsknął śmiechem. – A ciebie co nagle naszło?

– Babcia w kółko gada o klątwie – westchnęłam sobie i przełożyłam swoją siatkę w drugą rękę. Była ciężka, ale nie mogłam narzekać. Malkolm niósł trzy. – A ja już nauczyłam się wierzyć babci, nawet jeśli gada pierdoły. Z resztą sam musisz przyznać, że coś w tym jest. Woda najwyraźniej bardzo nie lubi facetów z naszej rodziny.

– Babcia to mądra kobieta – zgodził się. – Ale woda to mój żywioł. – To zabrzmiało dziwnie, choć w sumie było prawdą. Malkolm uwielbiał wodę jako taką; ja z resztą też. Oboje dobrze pływaliśmy i czerpaliśmy z tego mnóstwo satysfakcji. Ale miałam wrażenie, że nie o to mu chodziło, kiedy wypowiadał te słowa.

– Tak, ale…

– Nie musisz się martwić – nie pozwolił mi dojść do słowa. – Mam dobre geny, jako syn naszej matki w wodzie jestem nawet więcej niż całkowicie bezpieczny.

– Ty coś wiesz! – krzyknęłam oskarżycielsko, zatrzymując się gwałtownie pod, nomen-omen, fontanną Neptuna. Właśnie zdałam sobie sprawę, że Malkolm rozumie z tego całego rodzinnego galimatiasu znacznie więcej niż ja.

Zatrzymał się również i spojrzał na mnie poważnie. Po raz pierwszy rozmawialiśmy o tym w taki sposób. Nigdy wcześniej tak do końca nie braliśmy na poważnie babcinego gadania o klątwie. A przynajmniej JA nie brałam tego na poważnie. Nie chciałam, myśl, że miałoby mnie spotkać to samo co matkę, że miałabym być sama jak ona i ciotka czy babcia, była delikatnie mówiąc niepokojąca. Sądząc po minie z jaką stał teraz przede mną mój brat, on nie miał żadnych wątpliwości, że coś paranormalnego było na rzeczy. WIERZYŁ w to. A ja… ja już sama nie wiedziałam, w co mam wierzyć. Tak, moim własnym i całkiem prywatnym, małym przekleństwem był fakt, że byłam najmłodsza w rodzinie. W związku z tym w nic mnie się nie wtajemniczało i o niczym nie mówiło. Zdaje się, że z racji wieku byłam niegodna dostąpić jakichś konkretnych informacji. Miałam tego po dziurki w nosie.

– Mama nie chciała żebyś wiedziała – powiedział cicho i, nie czekając na moją odpowiedź, odstawił dwie z siatek z zakupami na ziemię i wyciągnął rękę w kierunku fontanny.

Pomimo, że nie mógł podejść do niej bezpośrednio przez solidne ogrodzenie, to jednak taka odległość mu w zupełności wystarczyła. Rozejrzał się tylko czy nikt nas nie widzi, ale na Długiej było zaskakująco pusto jak na tę porę dnia. Już samo to powinno wydać się nam mocno podejrzane. W sezonie wakacyjnym zawsze było tu gęsto od turystów. Malkolm poruszył bezdźwięcznie ustami, a jeden ze strumieni wody, wypływających z paszczy kamiennego lwa, nagle zmienił swój tor lotu, absolutnie zaprzeczając prawom fizyki. Zamarłam, wstrzymując oddech, kiedy ciecz posłusznie skupiła się nad rozprostowaną dłonią mojego brata. Zadrgała, zatańczyła, przepływając w rozmaite kształty, aż wreszcie zastygła w formie Laukaz – runy wody. Znałam trochę runy, babcia od małego lubiła mi o nich opowiadać. Ta nad ręką Malkolma jeszcze chwilę falowała niespokojnie, po czym nagle stwardniała i opadła ciężko na jego dłoń. Woda zamarzła tworząc idealnie gładki, lodowy kamień runiczny z wyraźną rzeźbą Laukaz.

– O kurwa. – Zdobyłam się na wyszukany i bardzo elokwentny komentarz, ale w głowie miałam kompletną pustkę.

– Wyrażaj się – zwrócił mi uwagę, zupełnie jakby wcale właśnie nie zmienił wody w runę siłą woli.

Nadal oszołomiona, bezwiednie wyciągnęłam rękę i dotknęłam bryłki lodu, którą wciąż trzymał. Była jak najbardziej materialna, jej zimno szczypało w palce, a ciepło ludzkiego ciała, czy ogólnie panujący upał, nie robił na niej żadnego wrażenia – nie topniała.

– Stopnieje dopiero wtedy, kiedy jej każę lub kiedy umrę. – Chyba musiał zauważyć moje zdziwienie nietypowym zachowaniem lodu – Masz, jest twoja.

Przerzucił niezwykłą bryłkę do moich rąk. No bardzo fajnie, ale to mi absolutnie niczego nie wyjaśniło, a tylko namnożyło pytania. I to jakie pytania!

Obróciłam ją na drugą stronę oglądając z zaciekawieniem i zobaczyłam, że tam również ma wyżłobioną runę. Tej jednak nie znałam.

– Możesz mi to, kurwa, jakoś wyjaśnić? – Chciałam powiedzieć coś innego, możliwe że nawet epickiego w tej sytuacji, ale znowu wyszło na to, że w rzeczywistości jestem tylko grubiańską idiotką. A moja matka tak bardzo chciała wychować damę.

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął, rozglądając się z namysłem. Podążyłam wzrokiem za nim, ale wokół panował cisza i spokój. Na ulicy nie było żywego ducha. Nawet przy głupich straganikach z pamiątkami nikt nie stał. Pomijając już klientów, to jednak sprzedawca powinien pilnować swojego dobytku. Coś było cholernie nie w porządku. Gdy tylko to stwierdziłam, wszechobecna cisza zaczęła mi dzwonić w uszach, a powietrze, nawet jak na upalny dzień, stało się dziwnie ciężkie i lepkie. Falowało niepokojąco.

– Cholera. – Malkolm zdążył tylko zakląć pod nosem, a zaraz potem kilka rzeczy wydarzyło się na raz.

Na chodniku nagle pokazały się jakieś wzory. Jarzyły się fioletowym światłem i przenikały wzajemnie, wyznaczając granicę olbrzymiego koła. Znajdowaliśmy się mniej więcej w samym środku tej geometrycznej figury, a u naszych stóp sukcesywnie pojawiały się kolejne koliste znaki, jakby na bieżąco rysowane niewidzialną, fluorescencyjną kredą. Nie miałam czasu się im przyjrzeć. Dostrzegłam tylko jak Malkolm znowu bezdźwięcznie porusza ustami, a woda z fontanny za moimi plecami wystrzeliła do góry, formując się w coś na kształt wielkiego węża. Nawet nie pisnęłam, kiedy dosłownie w ostatniej chwili ten wodny twór zasłonił nas przed ognistym deszczem, spadającym z nieba. Rozlał się nad naszymi głowami jak wielka wodna tarcza, a ogniste kule gasły z sykiem po zderzeniu z nią. Gdy tylko ostrzał ustał, bariera opadła z pluskiem na ziemię, mocząc nam ubrania.

– Rany – szepnęłam oszołomiona, nie do końca docierało do mnie to, co widzę.

Serio, moja rodzina była na tyle dziwaczna, że byłam skłonna uwierzyć w to, że mój brat robi z wodą fajne sztuczki, ale TO było już lekką przesadą!

– Masz refleks elementalisto. – Najpierw usłyszałam czyjś ochrypły głos, a dopiero po chwili zobaczyłam postać, materializującą się z czarnego oparu kilka metrów od nas. – Ale jesteś też bardzo nieuważny, wlazłeś w moją pułapkę jak amator. Zastanawiałem się, kiedy przyjdzie ci się zorientować. Czujesz się w tym mieście bardzo pewnie i bezpiecznie, prawda?

Facet wyglądał jak żywcem wyciągnięty z jakiejś gry fantasy. Czarna szata z kapturem, którą miał na sobie ozdobiona była czerwonymi esami-floresami. Wyglądała bogato, pewnie ostatni krzyk mody wśród typów spod ciemnej gwiazdy. Twarz miał za to zakazaną, nic dziwnego że starał się ją ukryć w cieniu kaptura. Bladą, wychudzoną, pełną bruzd, o wydatnych kościach policzkowych. W jego jasnym spojrzeniu czaiło się szaleństwo. Miał też jakiś dziwny tik nerwowy, ciągle mrużył nieznacznie lewe, kaprawe ślepie.

Na moje oko – psychol.

Malkolm nie wdawał się z nim w dyskusje. Słusznie, matka zawsze nam powtarzała żebyśmy nigdy nie rozmawiali z obcymi wujkami i ciociami. Jego usta znowu się poruszyły, a woda z chodnika poderwała się w powietrze niczym żywe stworzenie i z prędkością błyskawicy wystrzeliła w stronę modnego świra. Już w locie przybrała formę wielkiego, lodowego szpikulca wycelowanego centralnie w szpetną twarzyczkę nieznajomego. Jednak nim ten pocisk zdążył sięgnąć celu, facet na powrót rozpłynął się w czarnej mgle i, jak Boga kocham, nim zniknął wydał z siebie ciche „puf!”. Pojawił się sekundę później, kilka centymetrów dalej od miejsca, w którym stał przed chwilą, znowu „pufając” i rozsiewając wokół smugi czarnego dymu. Ten opar mi się nie podobał, podejrzana sprawa. Śmierdział siarką.

– Widzę, że źle znosisz krytykę – stwierdził uśmiechając się wrednie do mojego brata.

– Źle znoszę zakłócanie mi urlopu. – Malkolm dopiero teraz odstawił na ziemię ostatnią z siatek z zakupami. – Czego chcesz?

– To nic osobistego. – Tamten wzruszył ramionami. – Dostałem po prostu polecenie, są osoby którym szalenie zależy na twoim towarzystwie. Możemy to załatwić jak cywilizowani ludzie, albo mogę przetrącić kark twojej siostrze i zaciągnąć cię siłą.

– Pytanie brzmi czy masz dość siły.

Oho. Mina Malkolma wróżyła kłopoty. Mój brat od najmłodszych lat był uczulony na wszelkiego rodzaju groźby i formy przymusu. Ten zawoalowany szantaż i próba wymuszenia czegoś na nim poprzez grożenie mi, doprowadziła go jedynie do pasji. Gość miał przegwizdane. Mnie osobiście nie zależało na oglądaniu ich wyczynów, niezależnie od tego jak niezwykłe miałby one być. Pokaz z lodowym szpikulcem mi wystarczył – Malkolm celował w niego aby zabić, a nie żeby przestraszyć czy się zwyczajnie bronić. To nie pasowało do mojego wyobrażenia o nim – prostym, życzliwym chłopaku, którego znałam od dziecka. Jeśli tak się zachowywał, to mogło oznaczać tylko jedno. Sprawa jest poważna, a ten typek jest serio niebezpieczny. Czary i żarty na bok, wiejmy stąd!

– Zarozumialstwo – zachrypiał wzgardliwie kapturnik – może cię słono kosztować, chłopcze.

Facet sięgnął ręką do ust i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu ugryzł się w kciuk aż do krwi. Malkolmowi natomiast na ten gest mina zrzedła, popatrzył na mnie wyraźnie zdenerwowany.

– Uciekaj – syknął do mnie, a woda z fontanny za naszymi plecami zaczęła występować z jej brzegów i rozlewać się po chodniku. Buty mi przemiękły niemal natychmiast, miałam wrażenie, że jest jej okropnie dużo. Raczej wątpię żeby Neptun w tej swojej sadzawce mieścił takie ilości cieczy. – Poza kręgi i tak nie wyjdziesz i nawet nie próbuj, ale schowaj się gdzieś.

Nie mogłam zrozumieć, co takiego strasznego tamten zrobił, że wyprowadził Malkolma z równowagi. Zamiast słuchać barta, przyjrzałam się napastnikowi, zachłannie czekając na Bóg wie co. To było głupie. Powinnam była brać nogi za pas.

Kapturnik okrwawionym kciukiem wyrysował na chodniku pentagram w kole. Woda ewidentnie próbowała zaatakować to malowidło i je zmyć, ale niewidzialna bariera chroniła to wątpliwej jakości satanistyczne dzieło i odpychała każdą mokrą falę. Na upiornej twarzy napastnika malował się wysiłek, jakby narysowanie tego bohomaza było najcięższą pracą jaką w życiu wykonał. Jego usta szemrały monotonnie jakieś klątwy, a lewe oko zaczęło mu drgać jeszcze bardziej. Mówiłam, że to szajbus.

Malkolm z kolei wystąpił krok na przód i postąpił podobnie do swojego przeciwnika. Zranił się zębami w kciuk u lewej ręki – tej samej na której miał tatuaż. Znamię na moich oczach zaczęło się powiększać i piąć w górę jego przedramienia, kiedy zanurzył okrwawioną dłoń w wodzie u naszych stóp. Czerwone smugi natychmiast się w niej rozpłynęły, a ja poczułam się nagle przytłoczona. Dziwna aura zatykała mi dech w piersiach, a do moich uszu dobiegły ciche szepty. Niewątpliwie kobiece, o zmysłowym i pięknym głosie wołały imię Malkolma i… moje. Malkolm zamknął oczy i poruszał bezgłośnie ustami zupełnie jakby ich słuchał i odpowiadał na ich wezwanie.

Psycho-brzydal skończył szeptanie pierwszy, a ziemia nieznacznie zadrżała. Jego krwawe dzieło nagle zapłonęło fioletowym ogniem, do którego włożył lewą rękę i zaczerpnął z niego kilka ogników. Płomyczki natychmiast przylgnęły do jego palców i ciągnęły za sobą cieniutkie, żarzące się niteczki, natomiast ogień zaczął się dziwnie kotłować i formować w coś naprawdę dużego… Z fioletowego blasku i czarnego, jedwabnego dymu, siejąc wokół zapach siarki, wyłonił się naprawdę wielki i naprawdę groźny… pies. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo psopodobne zwierzę szpetotą dorównywało swojemu panu, który teraz trzymał go na ognistych niciach niczym wielką kukłę. Z tą różnicą, że to bydlę jak na kukłę było wyjątkowo ruchliwe, wiło się i szarpało, zupełnie jakby chciało się zerwać z tej dziwacznej uwięzi. Szczerzyło swoje wielkie kły, a czerwone, wściekłe ślepia wlepiało we mnie i Malkolma. Znając nasze szczęście, pewnie jest cholernie głodny.

– Myślisz, że potrafi robić sztuczki? – wychrypiałam przerażona do brata.

Nieudolnie próbowałam jakoś rozbić swoją panikę, bo czułam, że nogi w kolanach mi się uginają. Oddech i tak już ledwo chwytałam, byłam bliższa omdlenia niż kiedykolwiek przedtem.

– Wciąż tu jesteś? – głos Malkolma brzmiał dziwnie i nieobecnie.

Był w jakimś dziwnym transie, woda wokół niego się burzyła i tym razem byłam pewna, że jest jej z każdą chwilą coraz więcej. Sięgała mi już prawie do kolan, ale nie występowała poza granice określone przez fioletowe kręgi na chodniku. Wyglądało to tak, jakbyśmy byli uwięzieni w wielkiej, przeźroczystej bańce. Świat za kręgami był jednak dziwnie niewyraźny, niby widziałam ludzi, ale poruszali się oni jak na niemym, zwolnionym filmie, przy każdym ruchu zostawiając za sobą szare smugi. Nie widzieli nas i nie słyszeli. Jednocześnie byliśmy i nie byliśmy na deptaku na Długiej.

Nagle rozległ się okropny ryk i piekielna psina zerwała się ze swojego miejsca za sprawą machnięcia ręki kapturnika, który tym gestem zerwał unieruchamiające psa nici. Bestia zaszarżowała na nas z niewiarygodną szybkością, jak na swoje niebywałe rozmiary. Odruchowo wykonałam kilka kroków w tył, ale Malkolm nawet nie drgnął. Wciąż na coś czekał przykucnięty, uparcie trzymając rękę w wodzie.

– Rusz się! – wrzasnęłam rozpaczliwie w tej samej chwili, w której pies skoczył prosto na niego.

Równocześnie z bestią spod tafli wody wyprysnęło coś równie dużego. Oba wielkie cielska zderzyły się ze sobą w locie i runęły na ziemię z hukiem. Złapały się w morderczym uścisku, szarpiąc swoje ciała, w wodzie rozmywała się ich czarna i zielona krew. W tej kotłowaninie nie byłam w stanie rozróżnić kształtu drugiego z potworów, ale niewątpliwie miał kły i pazury.

– Potrzebowałem więcej wody, żeby go przyzwać – wyjaśnił Malkolm obecność drugiego stwora, zupełnie jakby stwierdzał coś oczywistego.

Jego lewa ręka była cała pokryta tym dziwacznym tatuażem – od dłoni aż po ramię, bardzo możliwe, że rozpościerał się i na plecach, ale koszulka Malkolma ukrywała jego dalszy bieg. Malowidło się mieniło zimnymi kolorami, zielonym i błękitnym.

– Co to jest na litość boską? – zapytałam piskliwie. Znak że powinnam przestać się odzywać, nie panowałam już nad własnym głosem.

– Kot Morski.

Popatrzyłam na niego jak na idiotę, dla mnie stwierdzenie „kot morski” było jakimś pieprzonym oksymoronem. Albo to coś jest kotem albo jest morskie, do diabła!

Po chwili oba potwory odskoczyły od siebie i mogłam się lepiej przyjrzeć „pupilowi” Malkolma. Faktycznie, jego pysk można by określić mianem kociego, gdyby nie fakt, że zamiast futrem był pokryty lśniącą, turkusową łuską. Na jego potężnej szyi dostrzegłam skrzela. Umięśnione cielsko utrzymywał na wielkich przednich łapach, zakończonych długimi pazurami. Tylnych łap nie posiadał, ciało płynnie przechodziło w wężowo-rybi ogon, którym zamiatał na wszystkie strony i zdzielił parę razy szpetnego kundla przez durny łeb. Wyglądało na to, że nasz potwór ma przewagę, w wodzie poruszał się płynnie i zwinnie, nurkował w niej, chowając się przed napastnikiem, po czym znienacka się wynurzał, zaskakując swoją ofiarę od tyłu i wyraźnie próbując wciągnąć ją pod wodę. Nie mogłam pojąć, jak to się właściwie dzieje, woda sięgała mi ledwie za kolana, a to bydlę nurkowało w niej jakby miała przynajmniej ze trzy metry głębokości. W pewnym momencie oba stwory zniknęły pod wodą i żaden się już nie wynurzył, ale na powierzchni pojawiła się duża plama krwi. W obu kolorach – czarnym i ciemnozielonym.

– Jestem pod wrażeniem – przyznał kapturnik z filozoficznym spokojem, raczej nie wyglądał na przejętego utratą psa. – Nie sądziłem, że cieszysz się aż tak dużym zaufaniem żywiołaków, że pozwalają ci przywoływać wodne bestie. Ale tak między nami, ile możesz przyzwać ich za jednym razem?

Nie czekał na odpowiedź Malkolma, tylko sięgnął do fioletowego ogniska, które wciąż, mimo dużej ilości wody, płonęło u jego stóp. Mój brat zaklął szpetnie pod nosem, kiedy z płomieni wyłoniły się dwa kolejne psy. Co prawda gdzieś tak o połowę mniejsze od tego pierwszego, ale wydawały się mniej ociężałe i znacznie szybsze do swojego poprzednika.

– Mam nadzieję, że masz podzielną uwagę elementalisto – zaśmiał się brzydal i dał  swoim bestiom znak do ataku.

Jedna skoczyła w stronę Malkolma, druga w moją. Nie czekałam na rozwój wypadków, rzuciłam się do ucieczki, ale woda spowalniała moje ruchy. Malkolm zatrzymał jednego silnym strumieniem wody, która wyprysnęła spod jego rąk. Kundla odrzuciło w tył na dobrych parę metrów, ale zaraz się zerwał i natarł ponownie. Drugi szybko mnie dogonił, poczułam jak jego pazury zagłębiają się w moich plecach. Wrzasnęłam, a zaraz po mnie nieludzki wrzask wydał z siebie i sam potwór. Z wody wynurzyła się łuskowata, uzbrojona w pazury łapa i wbiła się w jego bok. Piekielny kundel stanął na tylnych nogach, próbując zrzucić z siebie Morskiego Kota, który wdrapywał mu się na plecy, rwąc jego ciało szponami. Wodny stwór wyglądał bardzo źle, był cały poraniony i miał naderwany ogon, widać były to konsekwencje starcia z pierwszą z bestii. Ja tylko modliłam się żeby wytrzymał, bo ból pleców uniemożliwiał mi jakiekolwiek dalsze działania. Wolałam nie myśleć o tym, że musiałam mieć tam zdartą skórę niemal do mięśni, wszędzie było pełno mojej krwi. Niekontrolowany szloch wyrwał się z mojego gardła, jeśli nie zje mnie to psisko, to najpewniej umrę z bólu, albo się zwyczajnie wykrwawię. A to miał być taki miły i spokojny dzień…

Kot przegrywał, upiorna bestia odwróciła się i chwyciła go zębami za długi ogon, stanowczym szarpnięciem ściągając go ze swojego grzbietu. Kocur zawył i runął do wody z pluskiem. Już się nie wynurzył. W tym samym momencie między mną a psem wyrosła gruba i wysoka lodowa bariera. Głupie bydlę nie pomyślało, żeby może spróbować ją obejść, z całych swoich sił zaczęło w nią uderzać łbem, próbując przebić. Impet miało całkiem porządny, ale psikus polegał na tym, że bariera się co chwila odnawiała. Chwilowo bezpieczna przysiadłam w wodzie patrząc, jak lodowa bariera otacza mnie  z każdej strony. Przez mroźną taflę raczej słabo widziałam co się dzieje z Malkolmem, on i drugi pies występowali w formie rozmazanych plam. Na domiar złego robiło mi się słabo. Oparłam się plecami o zimną ścianę szukając ukojenia w bólu. Niewiele mogłam zrobić, niezależnie od tego jak bardzo chciałam. Tymczasem głupie psisko poszło po rozum do głowy i za pomocą swoich pazurów zaczęło się wspinać po lodowej ścianie. Kurdę. Nawet umrzeć w spokoju nie dadzą.

– Brzydki, niedobry piesek! – krzyknęłam na potwora beznadziejnie, zaczynała mnie ta sytuacja irytować. – Siad kundlu! Tu nie wolno, poszedł precz!

Zdaje się, że tylko go tym rozjuszyłam. Dodatkowo wściekł się ,kiedy łapy mu się ześlizgnęły i spadł z lodowej ściany. Z pianą na pysku podjął kolejną próbę wspinaczki. Co za uparte bydlę. Rozejrzałam się za czymś, czym mogłabym się od biedy bronić, ale zamknięta w swoim zimnym schronie, nie miałam zbyt dużego pola do manewru. Spróbowałam się podnieść, ale zaraz zakręciło mi się w głowie. Słabłam. Czułam, że mi niedobrze. Przed oczami tańczyły czarne plamy. Gdzieś tam zdrowy rozsądek podpowiadał mi żebym sobie odpuściła i tak przecież umieram, a z tym potworem nie mam szans, ale mój zły charakter modlił się o krwawą zemstę. Nie to żebym była specjalnie wierząca czy praktykująca, ale złorzeczyłam całkiem porządnie w przypływie beznadziejnej irytacji. Na granicy przytomności gorąco pragnęłam, wręcz prosiłam nieokreśloną siłę wyższą o cud.

No i się doprosiłam.

Niespodziewanie z wody tuż obok mnie coś się wynurzyło. Nie miałam siły krzyknąć, choć w sumie to coś nie wyglądało groźnie i najwyraźniej nie planowało mi wyrządzić krzywdy. Cóż, nazwałabym to dziewczyną i to nawet ładną, gdyby nie fakt, że była jakby zrobiona ze szkła. Jej postać była przejrzysta, załamywała światło, przez co mieniła się tęczowymi barwami. Woda spływała po niej nieustannie, zupełnie jakby na bieżąco wypływała z czubka jej głowy. Oczywiście była naga, przynajmniej nic w rzeźbie jej przejrzystego ciała nie wskazywało na to, żeby miała jakieś odzienie.

– Nasza? – przemówiła do mnie bardzo kiepskim polskim, przekrzywiając głowę, przyglądając mi się z zaciekawieniem.W dodatku brzmiałam, jakby ktoś próbował pisać widelcem po tablicy. – Kochana?

– Co? – byłam zbyt oszołomiona, żeby chociażby spróbować zrozumieć, co ma mi do przekazania.

Nie okazała zniecierpliwienia. Chociaż może jej szklana twarz nie była zdolna do okazywania emocji.

– Nasz. – Wskazała w kierunku Malkolma za lodową barierą. – Kochany. Ty ważna, bardzo. Ale ty nie nasza. Słyszysz, ale nie odpowiadasz.

Już nie próbowałam jej tłumaczyć, że nie mam pojęcia, co niby miałabym słyszeć i na co odpowiadać, ale uspokoił mnie fakt, że dość jasno opowiadała się po stronie Makolma. Nagle ujęła mnie za rękę, jej dłonie były lodowate kiedy nakryła nimi moją. Poczułam jak coś w rodzaju prądu elektrycznego przepływa przez mnie.

– Nasza? – zapytała raz jeszcze, wyraźnie oczekując odpowiedzi.

– Tak – powiedziałam po prostu, czując w sobie energię i rodzaj dziwnej mocy. Determinacja, chęć działania, siła, witalność. Nie mogłam się nie zgodzić, kiedy ta istota pompowała we mnie nowe życie. Poważnie to nie zastanawiałam się nad tym specjalnie, co też taka deklaracja może dla mnie oznaczać. – Tak, wasza.

Ku mojemu zdumieniu uśmiechnęła się i zabrała ręce, pozostawiając na wierzchu mojej dłoni tatuaż, bardzo podobny do tego, który miał Malkolm.

– Rozkazuj – powiedziała jeszcze tylko i zwyczajnie rozpłynęła się w wodzie.

No pięknie. Łatwo jej mówić…

Nagle coś kapnęło mi na ramię. Było to lepkie i śmierdzące więc spojrzałam w górę, próbując zorientować się w czym rzecz. Wielki, czarny, uzbrojony w zębiska łeb zaglądał z góry do mojej kryjówki, kapiąc lepką śliną ze szpetnego pyska. Diabelne psisko wdrapało się na szczyt lodowej ściany i teraz gapiło się na mnie z mordem w czerwonych oczach, warcząc jak stara kosiarka.

– Czy ty masz kiedyś dosyć? – Zdobyłam się na jakże dramatyczny i adekwatny do sytuacji komentarz.

Zerwałam się ze swojego miejsca, zastrzyk energii od szklanej nimfy wciąż jeszcze działał i miałam zamiar wykorzystać to maksymalnie. Piekielny, niezmordowany kundel również ruszył, podciągnął się na łapach i przeskoczył lodowy mur ,rzucając się za mną w pościg. Byłam w pułapce, mój schron stał się nagle więzieniem, a także przyszłym miejscem rzezi. Dopadłam do przeciwległej ściany, ale nawet nie miałam jej jak chwycić żeby się wdrapać na górę, była śliska i idealnie gładka. Odwróciłam się i już widziałam tą rozwartą paszczę celującą gdzieś w okolice mojego gardła, kiedy nagle wydarzył się kolejny cud.

Z nieba spadł duży, biały ptak prosto na pysk bestii. W tym samym momencie lodowa ściana za moimi plecami runęła z hukiem do wody, a za nią kolejne. Pies zawył żałośnie, a ptak odskoczył od niego równie szybko jak się pojawił, odsłaniając zakrwawione oczodoły bestii. Wydłubał jej oczy…

Z trudem stłumiłam odruch wymiotny i zaczęłam rozglądać się za Malkolmem. Stał kilka metrów dalej, trochę podrapany, ale wciąż w jednym kawałku. U jego stóp leżało psie ścierwo równiutko rozcięte na pół. Otaczały go jeszcze cztery przebrzydłe bestie, tyle że mniejsze, tym razem w rozmiarze porządnego, wystawowego doga. Przypadkiem wiem jak taki wygląda. Przeszło mi przez myśl, że ten psycho-szajbus w czarnej dzianince ma jakieś swoje limity i te cholerne kundle wychodzą mu coraz mniejsze. Mimochodem zastanowiłam się czy kolejne będą już rozmiarów ratlerka. Zupełnie jakbym w chwili obecnej nie miała innych zmartwień na głowie, ale poważnie – ratlerki z piekła rodem to dopiero jazda. Zupełnie jakby te dziamiące karykatury psów nie były koszmarne same w sobie. Tymczasem upiorne dogi nieźle ujadały, ale nie miały szans zbliżyć się do mojego brata. Malkolm skutecznie bawił się z nimi w berka przy pomocy potężnego podmuchu wiatru, którym najwyraźniej, w jakiś niepojęty sposób, sterował. Potężna fala powietrza siekała na plasterki wszystko, co wpadło w jej zasięg. Poirytowane dogi z trudem się przed nią  uchylały, warcząc i szczekając w bezsilnej złości. Moja psinka chwilowo dała mi spokój, miotała się szaleńczo i wyła, rozpaczając po utracie oczu. Postanowiłam wreszcie pójść po rozum do głowy i się gdzieś schować. Malkolm radził sobie świetnie beze mnie, a na dodatek duży biały ptak, który mnie uratował przed paszczą z zębami, teraz ruszył z szarżą na kolejne psy. Poruszał się bardzo szybko i podobnie jak ten świrnięty magik pojawiał się i znikał co chwila, ale na moje oko był to kruk. Najprawdziwszy w świecie biały kruk. Co będzie następne? Białe myszki, różowe słonie? Chyba po tym wszystkim będę musiała zainwestować w prozac, o ile tylko wyjdę z tego w jednym kawałku.

Ptak po ataku na psy zatoczył koło i przysiadł na ramieniu Malkolma. Dwa już leżały rozprute na pół, a dwa kolejne miotały się oślepione, nie zdolne do dalszych, w miarę racjonalnych, działań. Ptaszysko nie było głupie, wiedziało jak unieszkodliwić te bydlaki, nie narobiwszy się przy tym przesadnie. Za to Malkolm wyglądał na zmęczonego, oddychał ciężko, a jego wzrok powoli robił się mętny. Spojrzałam też na jego przeciwnika, minę miał nietęgą, ale w ogóle nie zdradzał objawów zmęczenia. Wydawało mi się, że przywoływanie tego cholerstwa jest dla niego uciążliwe, ale widać nie na tyle, żeby miał być osłabiony. I nagle zrozumiałam jaką taktykę przyjął. On chce zwyczajnie zmęczyć mojego brata. Atakując równocześnie mnie i jego, sprawia, że Malkolm musi podwoić swoje siły i bardziej się skupić. Te psy nie miały go pokonać, bo jak widać na załączonym obrazku radzi sobie z nimi szybko i sprawnie. Miały go zwyczajnie zmęczyć.

– Biały Kruk – przemówił brzydal wykrzywiając paskudnie usta, po czym skierował swój wzrok do góry. Otaczająca nas półprzeźroczysta bańka zamigotała, a po jej powierzchni przebiegły błyskawice. – Faktycznie, twoje zdolności teleportacyjne Lambercie Medvene są niesłychane. Ale, z tego co mi wiadomo, nic poza tym. Twoja obecność nieco krzyżuje mi plany, nie sądziłem że kawaleria pojawi się tak szybko…

Kruk zerwał się z ramienia mojego brata i na moich oczach przybrał ludzką postać. Albo może prawie ludzką. Mężczyzna w którego się zamienił był piękny i młody, nie wydaje mi się żeby dużo starszy ode mnie, ale dziwnie bezbarwny. Biały. Jego skóra była gładka, w kredowym odcieniu, jego długie do ramion włosy miały kolor mleka. W jasnoszarym, prostym ubraniu – koszulce i wytartych dżinsach – sprawiał wrażenie, jakby ktoś zapomniał go pokolorować. Tylko jego oczy miały intensywną barwę ultramaryny. Niezwykły, dziwny… piękny. Szczęka mi opadła. Dosłownie.

– Strażnicy właśnie łamią barierę – przemówił niby cichym i spokojnym głosem, ale jego słowa miały moc morskiego wiatru, szumiały w uszach, wkradając się do mózgu. – Poddaj się.

Czarownik się zaśmiał. To był zły śmiech, niski i szyderczy.

– Nie próbuj ze mną swoich sztuczek, to nie zadziała. Twoje pojawienie się nie jest mi na rękę, ale doprawdy nie dlatego, żebyś był godnym mnie przeciwnikiem. Zwyczajnie nie w smak mi wchodzenie na ścieżkę wojenną z twoim ojcem. Jeszcze nie teraz. Dlatego, możesz być spokojny, przeżyjesz.

Po tym oświadczeniu psychola zarówno mój brat, jak i biały chłopak wyglądali na nieco zaskoczonych. Malkolm spojrzał pytająco na swego towarzysza, który mrużył z namysłem intensywnie niebieskie oczy.

– To nie jest człowiek – powiedział ten w odpowiedzi na spojrzenie. – Był nim może kiedyś, ale nie teraz. Nie mogę dotrzeć do jego emocji, ani wpłynąć na nie w żaden sposób. Nie ma ich. Nic nie czuje… jakby był pusty, martwy.

– Licz? – spytał mój brat zaniepokojony.

– Nie jestem pewien… wygląda zbyt ludzko…

– Licz? – obraził się tamten. – Dajcie spokój, lubię swoje ciało takim jakie jest, postać licza to dla mnie upadek.

Nie miałam pojęcia czym jest ten licz, ale musiał być czymś wyjątkowo szpetnym, skoro osoba o takiej aparycji mówiła tu o upadku, mając na myśli zdaje się swoją wątpliwą urodę.

– Miło się gawędzi, ale ja mam coraz mniej czasu – dodał szybko i wykonał dziwny gest ręką.

Zarówno mój brat jak i biały chłopak od razu się spięli i odskoczyli na boki w dwóch przeciwnych kierunkach. Ułamek sekundy po tym nastąpiła potężna eksplozja wyrywająca bruk z ziemi, dokładnie w miejscu w którym stali. Czarownik się na to uśmiechnął, zupełnie jakby tego właśnie się po nich spodziewał. Momentalnie rozpłynął się w obłokach czarnego dymu, materializując się przy białym chłopaku. Tamten zdążył się rozwiać dla odmiany w białym dymie, gdy brzydal zamachnął się na niego kolejnym groźnym gestem. Kolejna eksplozja wstrząsnęła powietrzem, aż zadzwoniło mi w uszach. Biały zmaterializował się kilka metrów dalej, ale najwyraźniej siła wybuchu  dosięgnęła go mimo wszystko, widziałam krew na jego ramieniu. Brzydal znowu zniknął. Wszystko trwało ułamki sekund. Widziałam, jak mój brat próbuje za nim nadążyć, posyłając w jego kierunku serię lodowych pocisków, ale na nic się to zdało, umykał im w oparach czarnego dymu. Kiedy się pojawił znowu, jeszcze raz przypuścił atak na tego białego. Ewidentnie chłopak mu przeszkadzał i chciał go jak najszybciej wykluczyć z gry. Chłopak się poderwał i znów zmienił postać na ptasią. Szpetny magik zdaje się tylko na to czekał. Czarny wąż wyprysnął z jego rękawa i skoczył do góry za krukiem, niczym wystrzelony z procy pocisk. Ptak nie zdołał się przemieścić, oślizgły gad skoczył mu do gardła i owinął ogon wokół ciała. Kruk runął na ziemię, bezskutecznie próbując wyrwać się z objęć węża. Widziałam jak gad rozwiera paszczę i kąsa swoją pierzastą ofiarę. Zaraz po tym kruk znieruchomiał.

– Jednego mamy z głowy – brzydal obejrzał się na mojego brata. – Teraz ty.

Znowu zniknął, ale nie pojawił się z powrotem. Stałam chwilę skonsternowana, kiedy wreszcie mój wzrok padł na Malkolma. Na jego twarzy malowało się autentyczne przerażenie, kiedy nasze spojrzenia się spotkały.

– Z tyłu! – wrzasnął rozdzierająco, zrywając się do biegu, a ja, w tej jednej sekundzie, zrozumiałam co jest „z tyłu” i że on, żadną ludzką miarą, nie dobiegnie do mnie na czas.

Sekundy ciągnęły się w nieskończoność, kiedy oglądałam się za siebie. Wiedziałam, że tam jest, ale nie zdążyłam go nawet dostrzec, kiedy nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zapadła ciemność. A potem przyszedł rozdzierający ból, wyrywający mi z gardła rozpaczliwy krzyk.

betowała: wiedźma z bagna

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

5 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Marella
Marella
13 lat temu

Świetne opowiadanie, znalazłam je przez przypadek i jestem strasznie z tego faktu zadowolona, rozwaliły mnie twoje komentarze i po prostu śmiałam się do rozpuku, no i lece czytać dalej bo jestem strasznie ciekawa co się wydarzy:D:D:D

pozdrawiam i życzę weny;)

Marella
Marella
13 lat temu

mam pytanko, bo tak właściwie przeczytałam rozdział 3 i te bonusy powinnam czytać po nim? Akcja dzieje się bezpośrednio po?

wiem zawracam głowę, ale jakoś nie chce mi się do tego samej dochodzić;)

Aletris
Aletris
12 lat temu

Naprawdę bardzo dobre opowiadanie. Cieszę się, że przez przypadek odkryłam tę stronę :) Rozdział bardzo mi się podobał, szczególnie piekielne ogary i morskie istoty. Historia przyzywa mnie do siebie :) Zabieram się za drugi rozdział. I znowu nieprzespana noc :) Pozdrowienia dla autorki.